Po dziesiątkach lat stagnacji w stosunkach międzynarodowych Kair pragnie udowodnić, że potrafi stanąć na rozdrożu między Wschodem a Zachodem i prowadzić rzeczowy dialog zarówno z kapitalistyczną Ameryką, jak i szyickim Iranem. Jest w tym pewna ironia losu, że dopóki trwać będą napięte turecko-izraelskie stosunki, Bractwo Muzułmańskie będzie jedynym zewnętrznym czynnikiem politycznym, które może mieć wpływ na kształtowanie się rokowań Jerozolimy z Palestyńczykami.
Za kulisami tej nowej dyplomacji kryje się egipskie dążenie do stworzenia sytuacji, w której nawet nieprzyjaźni sobie gracze na szachownicy Lewantu wniosą swój wkład w poprawę dramatycznej sytuacji w kraju nad Nilem. Dialog z Teheranem nie anuluje pomocy finansowej Arabii Saudyjskiej, ale w znacznej mierze uniezależnia od niej Egipt. Chiny obiecały bezzwrotną dotację w wysokości 500 mln dolarów (Morsi prosił o trzy miliardy), a pomoc ta w niczym nie zmniejsza dopływu amerykańskich dolarów dla armii.
Rozmowy Morsiego z sekretarz stanu Hillary Clinton oraz sekretarzem obrony Leonem Panettą odbyły się – według doniesień prasy – w przyjaznej atmosferze. Podczas sesji ONZ Mohammed Morsi zechce spotkać się z Barackiem Obamą. Jeśli spotkanie dojdzie do skutku, będzie wyraźnym sygnałem amerykańskiej akceptacji rządów Bractwa Muzułmańskiego.
Natomiast wielką niewiadomą wciąż stanowi wewnętrzny układ sił w Egipcie. Od kilku dni prezenterki telewizyjne pojawiają się w tradycyjnych muzułmańskich chustach. Wątpić należy, aby ten drobny ukłon w stronę salafitów oraz innych skrajnie islamskich ugrupowań mógł je zadowolić. Jeśli polityka zagraniczna Morsiego nie przyniesie znacznej poprawy bytu 80 milionom Egipcjan, żadne zewnętrzne osiągnięcia nie zapewnią spokoju wewnątrz kraju.