Miało być najwyżej sto tysięcy, przyszło półtora miliona. Tłumy Katalończyków z regionalnymi flagami w rękach całkowicie zakorkowały centrum Barcelony, w największej niepodległościowej manifestacji w dziejach. Chociaż oderwanie od Hiszpanii to ekonomiczne samobójstwo. Dług Katalonii sięga 22 proc. lokalnego PKB i stale rośnie, dodatni bilans handlowy ma ona tylko z resztą kraju, podczas gdy deficyt z zagranicą wynosi 15 mld euro, a w przypadku secesji, nowe państwo znalazłoby się poza granicami Unii Europejskiej, do której ponowne przystąpienie mogłoby zająć lata. Ale emocji nie rozgrzewają przecież pieniądze.
Xarnego to pogardliwe katalońskie określenie Hiszpana, który przyjechał do bogatej Barcelony za pracą, ale nie chce się uczyć miejscowego języka ani nawet poznawać tutejszej kultury. Najwięcej takich przybyszów jest z ubogiej Andaluzji. Tam tańczy się flamenco, tu sardanę. Tam produkuje sherry, tu cavę, lokalny odpowiednik szampana. W Andaluzji sezon letni nie może się obejść bez corridy. Katalonia jej u siebie zabroniła, ale wciąż zezwala na correbous, kiedy ulicami miast przepędza się byki z przyczepionymi do rogów fajerwerkami. Katalończycy mówią, że Hiszpanie, zwłaszcza ci z Andaluzji, są leniwi. Tamci odgryzają się, oskarżając adwersarzy o skąpstwo, wyśmiewając ich dziwaczny akcent oraz szeleszczącą melodię języka i dlatego nazywają ich „Polakami”. Jakby na potwierdzenie, Katalonia miała kiedyś w Warszawie własny, niezależny od Hiszpanii konsulat. Po secesji będzie już mogła otworzyć nawet ambasadę. Tylko czy będzie ją stać na jej utrzymanie?