Suha Arafat twierdzi, że od początku była tego pewna. Ktoś taki, jak Jaser Arafat nie umiera ot tak sobie – znienacka w wieku 75 lat – po prostu dlatego, że jego organizm nagle odmawia posłuszeństwa. Ktoś taki, jak Arafat zostaje raczej zamordowany, otruty, napromieniowany – przez wrogów, albo rywali. Wielu miało takie podejrzenia, ale brakło jakiegokolwiek dowodu i w osiem lat po śmierci palestyńskiego przywódcy wszystko wskazywało na to, że tak już pozostanie.
Aż nagle, przed dwoma miesiącami Instytut Fizyki Jądrowej w Lozannie ogłosił, że na bieliźnie, czapce i szczoteczce do zębów Arafata wykryto „potencjalnie śmiertelne stężenie polonu- 210”. Polon-210: radioaktywny metal ciężki, bardzo trudny do wykrycia, pozbawiony smaku, śmiertelny już w dawce 0,1 mikrograma.
Próbki do badania dostarczyła Suha Arafat, 49-letnia wdowa. Towarzyszyła jej ekipa stacji telewizyjnej al-Dżazira – i tym samym snute od lat teorie spiskowe zmieniły się w konkretną sprawę kryminalną. Zwłaszcza od czasu, gdy wdowa złożyła doniesienie o popełnieniu przestępstwa, a francuska prokuratura w zeszłym tygodniu wszczęła dochodzenie w sprawie o morderstwo.
Ciężko trafić do kobiety, która nadała bieg tej sprawie. Nawet taksówkarzowi potrzeba wiele czasu, by trafić krętymi drogami do rezydencji Suhy Arafat na Malcie. Od stolicy wyspy oddalona jest o pół godziny jazdy samochodem. Niepozorny domek na zboczu, z ogródkiem zbyt małym na to, by można w nim urządzać ogrodowe przyjęcia. Na podjeździe koreański samochód. Suha Arafat mieszka tutaj od dwóch lat razem ze swoją matką. Jej córka, Sahwa, przebywa w internacie we Francji.
Wdowa otwiera drzwi. Ma na sobie sukienkę i buty na płaskim obcasie.