Trzy dni przed startem, w środę 7 listopada, do portu Les Sables d’Olonne nad Zatoką Biskajską, miejsca startu regat Vendée Globe, wreszcie dotarły żagle do łodzi Zbigniewa Gutkowskiego, czyli Gutka. To już ostatnie elementy takielunku, które trzeba wymienić. Większość rywali w tym czasie miała już wszystko zapięte na ostatni guzik. Przyjmowali na redzie defilady gapiów – pół miliona w dwa tygodnie, bo te regaty to dla Francuzów święto.
Z pewną wyższością obserwowali krzątaninę na łodzi Energa, ochrzczonej tak na cześć sponsora polskiego sternika. Ale przyglądają się jej również z podziwem. Gdy półtora miesiąca temu usłyszeli, że Gutek dopiero kupił sprzęt, na którym zamierza w Vendée Globe popłynąć, nie wierzyli, że zdąży go przygotować. Usłyszawszy o niezbędnych do wykonania pracach, oznajmili: niemożliwe, przecież tu jest roboty na pół roku.
Mieszanina podziwu i pobłażania, którą Gutek niedwuznacznie odczuwał przede wszystkim ze strony francuskich rywali, których w stawce 20 sterników jest 13, brała się z ich przekonania, że Vendée Globe to za poważna sprawa, by przygotowywać się na skróty.
Te regaty to żeglarskie igrzyska w konkurencji indywidualnej. Wymyślił je pod koniec lat 80. poprzedniego stulecia Francuz Philippe Jeantot. Opłynął dwa razy kulę ziemską w wyścigu BOC Challenge (dziś funkcjonującym pod szyldem Velux 5 Oceans) – regatach samotników, z czterema przystankami po drodze. Ale było mu mało. Uznał, że do koronowania króla żeglarzy trzeba jednak większego wyzwania, i zaproponował wyścig bez zawijania do portu. – Czy można sobie wyobrazić trudniejsze regaty? Owszem. Wokół ziemi, ale pod wiatr, czyli w kierunku zachodnim. Takie rejsy się w historii zdarzały. Ale organizowanie wyścigu jeszcze nikomu nie przyszło do głowy – tłumaczy Waldemar Heflich, redaktor naczelny magazynu „Żagle”.