Przebrany za Mojżesza polityk stoi na środku swojego gabinetu i wzrokiem hipnotyzuje akwarium. Co robisz? – pyta go partyjny kolega. Chcę sprawić, by wody się rozstąpiły – odpowiada polityk. Tak prezydenta Katalonii Artura Masa sportretowali autorzy popularnego programu satyrycznego „Polònia” w regionalnej telewizji. Jego nazwa pochodzi od hiszpańskiego polacos (Polacy), jak w Hiszpanii pogardliwie nazywani są Katalończycy, którzy według współobywateli mówią dziwnym i niezrozumiałym językiem.
Akurat żart z katalońskiego prezydenta był jednak dla wszystkich zrozumiały – polityk, o którym jeszcze dwa miesiące temu mówiło się, że przejdzie do historii jako autor najgłębszych w Hiszpanii cięć w służbie zdrowia i edukacji, teraz chce zostać wybawicielem Katalonii, którą poprowadzi do niepodległości. Już 25 listopada, w dniu wyborów do regionalnego parlamentu, okaże się, czy Katalończycy widzą w Arturze Masie swojego Mojżesza, czy tylko politycznego oportunistę. I czy naprawdę chcą powiedzieć Hiszpanii adiós.
Czego chcemy? Nowego kraju Europy! Czego żądamy? Niepodległej Katalonii! – skandowało 11 września na ulicach Barcelony 1,5 mln ludzi, czyli około 20 proc. wszystkich mieszkańców prowincji. Tłum był bardzo różnorodny – na ulice wyszły zbuntowane nastolatki z dredami, rodziny z dziećmi, emeryci, imigranci, naukowcy i politycy. Wszystkich połączyła frustracja długotrwałym kryzysem gospodarczym. I pragnienie zmian. Zaraz po marszu wydarzenia w Katalonii przyspieszyły. Wywodzący się z partii umiarkowanych nacjonalistów Convèrgencia i Unió (CiU) Artur Mas postawił rządowi w Madrycie ultimatum: nowy, „bardziej sprawiedliwy” system opodatkowania autonomicznej Katalonii albo – cytując słynnego katalońskiego poetę Joana Maragalla – adéu, Espanya.