Porażka w wyborach niczego nie nauczyła Mitta Romneya. Niedawno oświadczył, że prezydent Obama zwyciężył tylko dlatego, że rozdawał prezenty wyborcom. Swoją wypowiedzią potwierdził, że nie ma za grosz wyczucia, co wypada, a czego nie wypada mówić politykowi. Republikanie chórem potępili jego kolejną gafę i poradzili mu, żeby taktownie zszedł ze sceny. Nigdy już nie zostanie ich kandydatem do Białego Domu. Ale lista polityków, których kariera w wyścigach prezydenckich zakończyła się po porażce, jest dłuższa.
W 2000 r. Al Gore zdobył nawet więcej głosów bezpośrednich niż George W. Bush i przegrał dopiero głosami elektorskimi, w dodatku po kontrowersyjnej decyzji Sądu Najwyższego, ale i tak demokraci mu podziękowali i Gore musiał wycofać się do sektora prywatnego. Michael Dukakis po przegranej z George’em Bushem seniorem (1988 r.) oddał się działalności akademickiej, a Bob Dole po porażce z Billem Clintonem (1996 r.) zajął się lobbingiem i reklamowaniem w telewizji viagry. Pokonany przez Busha juniora John Kerry także raczej nie wróci jako kandydat, chociaż w drugiej kadencji Obamy może np. zostać szefem Pentagonu. W ostatnim półwieczu jedynym wyjątkiem od reguły był Richard Nixon, który mimo przegranej w 1960 r. z J.F. Kennedym osiem lat później wrócił na scenę i został prezydentem.