Wawrzyniec Smoczyński: – Kilka tygodni temu FBI aresztowała człowieka, który chciał wysadzić oddział Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku. Agenci towarzyszyli mu od wielu miesięcy, zaopatrzyli w bombę. To był prawdziwy zamach czy prowokacja służb?
Tim Weiner: – W Stanach Zjednoczonych były dziesiątki takich operacji. Załóżmy, że chce pan zostać islamskim terrorystą, ale nie potrafi zbudować bomby. Wchodzi pan do Internetu i zaczyna szukać pomocy na czatach. Agent nawiązuje z panem kontakt, pisze: „Jestem z tobą. Chodź, wysadźmy coś w powietrze”. Kilka miesięcy później dostaje pan od FBI ciężarówkę i atrapę półtonowej bomby, agent daje panu też specjalną komórkę i mówi: „Jak będziesz gotowy, naciśnij ten guzik”. Naciska pan guzik i zostaje zwinięty.
Czyli jednak prowokacja.
To dozwolona i sprawdzona technika śledcza, poza tym nie ma innego sposobu, by powstrzymać przyszłego zamachowca. Jeśli tylko nie mówimy podejrzanemu, co ma robić, jeśli on sam wychodzi z inicjatywą zamachu i szuka wspólników, jest to w pełni legalne. By doszło do skazania, niedoszły terrorysta musi powiedzieć: „Chcę wysadzić Rezerwę Federalną”, a potem przejść do czynu, uruchamiając atrapę bomby. Żadna z podobnych operacji FBI, a było ich bardzo dużo, nie została podważona w sądzie. Gdyby były sfingowane, całkowicie spreparowane przez agentów, sprawcy wybroniliby się od kar.
O FBI myślimy przede wszystkim jako o „facetach w czerni”, którzy ścigają przestępców. Taki wizerunek utrwaliły amerykańskie filmy sensacyjne.