Życiorys Andrija Ślusarczuka, który od roku siedzi w ukraińskim więzieniu, układa się jak bajka. Urodził się w Winnicy, na środkowej Ukrainie, gdzie wielu mieszkańców przyznaje się do polskich korzeni. Twierdzi, że jego rodzice byli znanymi lokalnymi lekarzami, ale gdy miał kilka lat, zginęli w wypadku samochodowym. Krewni ponoć się go wyrzekli i zamiast zająć się sierotą, oddali go do domu dziecka, z którego szybko uciekł.
Przez kilka lat mieszkał w taborze cygańskim, gdzie miał się nauczyć hipnozy. I tu robi się coraz bardziej bajkowo. Przygodę ze szkołą Ślusarczuk miał zakończyć, mając zaledwie 9 lat. Ale jako 12-latek trafił do Moskwy i zaczął studia w prestiżowej Akademii Medycznej im. Pirogowa. Podobno protekcji udzielił mu sam ówczesny wiceminister zdrowia ZSRR Jewgienij Czazow, zachwycony jego niezwykłymi zdolnościami. W wieku 18 lat Ślusarczuk miał już posiadać dyplom medyka i sławę genialnie zapowiadającego się neurochirurga.
Tak Ślusarczuk jeszcze niedawno mówił o sobie w wywiadach i pisał na stronie internetowej. O dziwo, wierzono w to. Ale jest jeszcze druga historia, mniej bajkowa, którą pamiętają niektórzy mieszkańcy Lwowa. Na początku lat 90. w mieście pojawił się wysoki hipnotyzer o śniadej karnacji. Na jego seanse przychodzili głównie ciekawscy, ale Ślusarczuk reklamował się, że leczy hipnozą oraz poprawia samopoczucie, bo zna klucz do ludzkiego mózgu.
Wszystko zależy od mózgu
Przedstawiał się jako neurochirurg i docent uniwersytetu w Petersburgu. Pierwsze zajęcia były bezpłatne, ale cykl kursów hipnozy kosztował 100 dol., jak na owe czasy fortunę.