Na placu Tahrir straszą wielkie murale przedstawiające martwych ludzi. Nie pokazują całych ciał, tylko same twarze w śmiertelnym grymasie. Są i wizerunki dzieci, naprawdę okrutna sztuka. Wyróżnia się jedno oblicze, jeszcze żywe, ale z przepasanym okiem. Ten niby-pirat to Ahmad Harara, 32-letni dentysta, dziś zupełnie niewidomy. Pierwsze oko stracił w walce z reżimem Mubaraka w lutym 2011 r., a drugie 9 miesięcy później w manifestacji przeciwko dyktatowi armii. Teraz walczy z Bractwem Muzułmańskim. – Już mu oczu na rewolucję brakuje – kwituje egipski dyplomata Anas Szadi.
Od upadku Mubaraka Anas przychodzi na plac co drugi dzień zaraz po pracy. Sprawdza, czy presja na władzę się utrzymuje. Narzeka, że od miesięcy nikt nie sprząta ulic w Kairze. Policji prawie nie widać. – Rząd abdykował. Władzy nie ma. Anas pokazuje szpetne stragany z chińszczyzną. – Myślisz, że oni mają jakieś pozwolenia na handel tutaj? Nikogo to nie obchodzi. Ożywia się, gdy jego kolega Szarif rozładowuje małe spięcie uliczne. Pod meczetem al-Azhar staruszka przeciska się między samochodami w korku i ktoś na nią trąbi. Szarif sam wymierza sprawiedliwość: wsadza staruszkę do samochodu trąbiącego i każe mu ją podwieźć. – Popatrz. Obcy ludzie, a momentalnie się organizują i słuchają nawzajem – tłumaczy Anas.
Ten moment społecznej jedności zdaje się kończyć. Dziś zwolennicy i przeciwnicy Bractwa Muzułmańskiego biją się na ulicach – koktajle Mołotowa lecą z obu stron. Jedni i drudzy zamieszczają zdjęcia swoich ran na Facebooku. A jeszcze pół roku temu mówili jednym głosem: żądali, by armia przekazała wreszcie ster cywilom. Obawiali się, że dyktatura Mubaraka zamieni się w dyktat junty. Tym bardziej że rządząca wówczas rada wojskowa rozwiązała parlament.