Namysł nad istnieniem Boga jest poważną sprawą o tyle, o ile można mu również zaprzeczyć. Już w starożytnej Grecji, choć filozofię u jej zarania zaludniali jeszcze bogowie i nieśmiertelne dusze, poczesne miejsce przypadło także materialistom i sceptykom. Demokryt z Abdery, znienawidzony przez platoników za pogardę dla rzeczywistości duchowej, kpił z łatwowiernych, którzy widzieli młot bogów za każdym gromem. Według niego wszechświat miał być zbudowany z niepodzielnych elementów – atomów o zmiennych kształtach i oddzielonych próżnią. Wiele wieków później, na wydziale filozofii w Jenie, do najpilniejszych czytelników Demokryta należał student Karol Marks.
Jeszcze groźniejszy dla wiary był wieśniak Pyrron z Elidy, myśliciel obojętny na wszystko z wyjątkiem świń, które mył i sprzedawał na targu. Przekazany nam przez tradycję wizerunek tego tajemniczego człowieka kładzie podwaliny bardzo nowoczesnej koncepcji: cichego, spokojnego sceptycyzmu uznawanego za jedyną rozsądną odpowiedź w kwestii poszukiwania szczęścia. Ani wierzący, ani niewierzący Pyrron wątpił po prostu w naszą zdolność przeniknięcia prawdziwej natury rzeczy: doktryny są ze sobą sprzeczne, należy więc zawiesić osąd.
„Prawdziwy filozof to miłośnik Boga” – pisał jednak św. Augustyn w V w. Ale w następnym tysiącleciu, w świecie nękanym wstrząsami politycznymi i naukowymi, niebo pociemniało i drabina prowadząca do niego została usunięta. Inne głosy odmalowywały wielką pustkę, która nas otacza, i nieskończone przestrzenie, które wprawiają nas w trwogę. W tej rozrzedzonej atmosferze wiara była wychwalana jako niewytłumaczalny skok w stronę ukrytego absolutu (u Pascala) albo ku Bogu, który jest „całkiem inny” (jak pisał protestancki teolog Karl Barth).
Pełna wersja artykułu dostępna w 51/52 numerze "Forum".