Wydawało nam się, że to będzie kilku bojowników na pace Toyoty” – wyznał dziennikarzom urzędnik z Pałacu Elizejskiego, tymczasem już pierwszego dnia interwencji rebelianci uszkodzili francuski helikopter, zginął jeden żołnierz, a inny został uznany za zaginionego. Straty po stronie sprzymierzonego, ale całkowicie nieprzygotowanego do walki malijskiego wojska były znacznie wyższe. Prezydent François Hollande zapowiedział, że siły kontyngentu zostaną zwiększone z 750 żołnierzy do 2,5 tys.
Pierwszy raz od lat na taką skalę Paryż angażuje się w Afryce, choć obecny prezydent zarzekał się podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej, że raz na zawsze zerwie z kolonialną przeszłością Francji. Ten przypadek jest jednak wyjątkowy. Po przeciwnej stronie Sahary powstała obecnie największa na świecie strefa kontrolowana przez islamskich fundamentalistów. W dodatku nie gdzieś na drugim końcu świata, w Afganistanie, ale o dzień drogi samochodem od Gibraltaru. Francuzi więc znów poczuli się odpowiedzialni za całą Europę.
Mali to dawna francuska kolonia zlepiona z dwóch nie bardzo do siebie przystających części. Południe, ze stolicą w Bamako, jest zdominowane przez ludność czarnoskórą. Pustynna północ to kraina odrębnych etnicznie Tuaregów, którzy od pół wieku skarżą się, że są przez władze centralne dyskryminowani i wykorzystywani, i co jakiś czas urządzają zbrojne powstania. Sponsorem separatystów przez lata był Muammar Kadafi, a ich przywódców szkolili libijscy wojskowi. Gdy wybuchła arabska wiosna i rewolucja dotarła do Libii, dyktator wezwał na pomoc dłużników z Mali. Ci bili się dzielnie do samego końca, ale kiedy los ich patrona okazał się przesądzony, wrócili do domu, wcześniej opróżniając libijskie magazyny wojskowe. Uzbrojeni po zęby w najnowocześniejszy sprzęt, w marcu zeszłego roku ogłosili powstanie na północy Mali nowego niepodległego państwa – Azawadu.
Sielanka nie trwała długo. Siły Tuaregów to z grubsza sojusz pięciu różnych ugrupowań, z których jedno jest nacjonalistyczne i laickie, ale wszystkie pozostałe to radykalni islamiści, niektórzy otwarcie sprzymierzeni z Al-Kaidą. W czerwcu dżihadyści wbili sojusznikom nóż w plecy i zaczęli wprowadzać własne porządki. Ustanowili surowe prawo religijne, wprowadzili publiczne egzekucje, zakazali sportów i zabronili słuchania muzyki, choć Mali to ojczyzna bluesa, a tutejsi wokaliści należą do najpopularniejszych na kontynencie.
W Timbuktu, kiedyś ważnym ośrodku umiarkowanego islamu, gdzie do dziś przechowuje się bezcenne manuskrypty sprzed wielu wieków, islamiści zburzyli zabytkowe grobowce sufickich świętych. Skojarzenie z talibami, niszczącymi kiedyś w Afganistanie słynne posągi Buddy, było oczywiste. Gdy na dodatek do Azawadu zaczęli licznie ściągać dżihadyści z całej Afryki i Bliskiego Wschodu, Mali szybo zyskało przydomek „nowego Afganistanu”.
Tymczasem w Bamako doszło do zbrojnego zamachu stanu, w którym wojsko obaliło prawowitego prezydenta Amadou Toumani Tourégo. Było już jasne, że pogrążony w chaosie kraj nie poradzi sobie z islamistami. Społeczność międzynarodowa ustaliła, że z pomocą przyjdzie kontyngent zorganizowany przez Wspólnotę Gospodarczą Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS), a wyszkolony przez Europejczyków – pomoc zadeklarowało kilka państw, w tym Polska. Ale miało się to stać dopiero po przeprowadzeniu demokratycznych wyborów w stolicy i ewentualnym odrzuceniu rokowań pokojowych przez Tuaregów. Jednak na początku stycznia dżihadyści niespodziewanie ruszyli na południe i zdobyli kolejne miasto. Kilka dni później francuscy żołnierze wkroczyli do walki.
Balsam na kłopoty
Decyzja prezydenta Hollande’a o wysłaniu wojsk była zaskoczeniem dla większości Francuzów. Jeszcze w 2012 r. odmówił, gdy o podobną pomoc prosiła Francję Republika Środkowoafrykańska. Tym razem jednak sytuacja jest inna – nie tylko w Afryce, ale również we Francji. Przed samą interwencją wskaźniki popularności Hollande’a leciały w dół. 13 stycznia, dwa dni po interwencji, ulicami Paryża przeszła największa od 30 lat demonstracja przeciwko wprowadzeniu – zgodnie z pomysłem Hollande’a – możliwości zawierania małżeństw homoseksualnych i adoptowaniu przez nie dzieci. Z powodu Mali protest wylądował jednak na dalszych miejscach w serwisach informacyjnych. Część francuskich komentatorów twierdzi nawet, że interwencja z założenia miała odciągnąć uwagę od problemów rządu ze wspomnianą ustawą, z wprowadzeniem 75-proc. podatku dla najbogatszych czy z pogłębiającym się kryzysem gospodarczym i rosnącym z miesiąca na miesiąc bezrobociem, które niedawno przekroczyło 10 proc.
Interwencja zadziałała jak balsam na te wszystkie polityczne kłopoty prezydenta. Uzyskała bezprecedensowe jak na Francję poparcie społeczne, na poziomie 75 proc. Hollande nagle z niezdecydowanego nudziarza przeistoczył się w wodza, wokół którego jednoczy się naród.
Francuskie posiadłości na południe od Sahary uzyskały niepodległość w 1960 r., ale z początku była ona bardziej formalna niż praktyczna. Człowiekiem od brudnej roboty, który miał zapewnić, że w dawnych koloniach nic nie wydarzy się bez wiedzy i zgody Paryża, został Jacques Foccart. Syn plantatora trzciny cukrowej z Gwadelupy jako sekretarz generalny ds. afrykańskich odpowiadał za politykę Pałacu Elizejskiego wobec regionu aż do połowy lat 90. Mistrz zakulisowych gier zyskał takie wpływy w subsaharyjskich stolicach, że złośliwi szybko zaczęli nazywać go Panem Afryką.
Do deklaracji niepodległości nowych państw Afryki załączono, ujawnione dopiero po latach, tajne klauzule dające Francji prawo do interwencji zbrojnej w razie „wewnętrznego lub zewnętrznego zagrożenia”. To Foccart decydował o losach miejscowych przywódców. Lojalnym i posłusznym gwarantował bezpieczeństwo: w 1964 r. francuscy spadochroniarze w ciągu 24 godzin stłumili zbrojną rebelię przeciwko faworytowi Paryża w Gabonie. Pewnych siebie i niezależnych polityków pozbywał się bez mrugnięcia okiem, a jeżeli nie mógł się posłużyć armią, chętnie sięgał po usługi najemników.
Najsłynniejszy z nich, Bob Denard, w wywiadzie dla magazynu „Le Point” wspominał po latach: „Po prostu robiłem coś, czego nie wypadało robić francuskiemu państwu”. Według niego Pałac Elizejski odpowiada za co najmniej kilkadziesiąt zamachów stanu przeprowadzonych w Afryce w czasach zimnej wojny.
Swoją filozofię działania Foccart szybko zaczął nazywać Françafrique (czyli Francjafryka), choć pierwszy użył tego terminu Félix Houphouët-Boigny, prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, do którego Foccart telefonował zawsze co środę, żeby skontrolować protegowanego. Krytycy po latach kpili, że hasło powinno się pisać France à fric, czyli w wolnym tłumaczeniu „kasa na Francję”, bo Pałacowi Elizejskiemu od samego początku chodziło przede wszystkim o udział w tutejszych bogactwach. Po zabezpieczeniu surowców strategicznych Paryż rozciągał władzę na wszystko, co mogło przynieść dochód. Tylko w Kamerunie francuski koncern Bolloré do dziś kontroluje porty, koleje, rurociągi, lasy oraz handel aluminium, kauczukiem i olejem palmowym. Około tysiąca firm skupionych w Radzie Francuskich Inwestorów w Afryce wypracowuje 40 mld euro zysków rocznie, a przedsiębiorstwa nieczłonkowskie mają zarabiać kolejne 12 mld.
Lokalni dyktatorzy chętnie godzili się na taki układ, bo oprócz gwarancji bezpieczeństwa z reguły mogli też liczyć na tłuste resztki ze stołu. Według raportu amerykańskiego Senatu, ulubieniec Paryża Omar Bongo, który rządził Gabonem rekordowe 42 lata (dziś prezydentem jest jego syn), miał od Francuzów dostawać mniej więcej dolara od każdej wydobytej w jego kraju baryłki ropy. Zdołał w ten sposób zgromadzić co najmniej 130 mln dol.
Korupcja działała w dwie strony. Loïk Le Floch Prigent, były prezes państwowego koncernu paliwowego Elf (dziś grupa Total), skazany na pięć lat więzienia między innymi za opłacanie dyktatorów z publicznych pieniędzy, podczas procesu bronił się: „Nazwijmy rzeczy po imieniu. Pieniądze wysyłane przez Elf do Afryki wracają potem do Francji!”. Wpływowy francuski prawnik Robert Bourgi zdradził w wywiadzie dla „Le Monde”, że osobiście dostarczył 20 mln dol. na ostatnią kampanię prezydencką swego przyjaciela Jacques’a Chiraca, co było dowodem wdzięczności od przywódców Burkina Faso, Gabonu, Senegalu i Wybrzeża Kości Słoniowej. Bourgi przemycał pieniądze m.in. wewnątrz wielkiego afrykańskiego bębna.
W 2007 r., tuż przed wprowadzeniem się do Pałacu Elizejskiego, Nicolas Sarkozy obiecywał, że raz na zawsze rozprawi się ze skompromitowaną praktyką Françafrique. Ale niedługo później ruszył na pomoc oskarżanemu o liczne zbrodnie, ale lojalnemu prezydentowi Czadu, którego chcieli obalić rebelianci, a po śmierci Omara Bongo pojechał do Gabonu udzielić publicznego wsparcia w kampanii jego synowi Aliemu. Rok przed odejściem z urzędu wydał francuskim siłom specjalnym rozkaz pojmania w Abidżanie prezydenta Wybrzeża Kości Słoniowej Laurenta Gbagbo, który odmówił uznania wyników nowych wyborów, co wywołało wojnę domową. Główny rywal Gbagbo, obecny prezydent Alassane Ouattara, jest starym przyjacielem Sarkozy’ego.
Północ wrze
Mali to jednak zupełnie inna skala. Finał tamtejszego konfliktu może okazać się ważny dla przyszłości całego Sahelu, a może i Europy. Północna część Afryki jest dziś pogrążona w przemocy, jakiej nie widziała od lat. Od upadku Kadafiego Libia stała się w dużej mierze nieprzewidywalna, czego potwierdzeniem było krwawe oblężenie amerykańskiego konsulatu w Benghazi we wrześniu 2012 r., zakończone śmiercią ambasadora. Broń z tutejszych magazynów rozlała się po regionie. W sąsiedniej Algierii, która przez całe lata 90. zmagała się z wojną domową, uzbrojeni radykałowie znów zaczęli przeprowadzać ataki. W Nigerii radykalnie islamistyczna sekta Boko Haram w ciągu dwóch lat zamordowała już tysiąc osób, a zwalczające ją wojsko samo jest oskarżane o zbrodnie. W Somalii, mimo rosnących sukcesów, międzynarodowa koalicja wojskowa wciąż nie jest w stanie pokonać dżihadystów z partyzantki Al-Shabab.
W tym ostatnim kraju, zaledwie dzień przed wkroczeniem do Mali, Francuzi zaliczyli zresztą niespotykany blamaż. Oddział służb specjalnych chciał odbić przetrzymywanego przez Al-Shabab Denisa Allexa, porwanego trzy lata wcześniej agenta francuskiego wywiadu. Akcja okazała się klapą, w jej trakcie zginął sam zakładnik oraz dwóch komandosów. W odpowiedzi na te wydarzenia rebelianci w Mali, Somalii oraz dżihadyści z Al-Kaidy ogłosili, że będą się mścić na francuskich cywilach, których w Afryce mieszka w sumie kilkadziesiąt tysięcy. Zagrożeni są zresztą wszyscy Europejczycy – już w zeszłą środę w Algierii dżihadyści porwali 41 obcokrajowców pracujących na miejscowym polu gazowym, w trakcie ataku zginęły dwie osoby, a później jeszcze cztery podczas próby odbicia zakładników. W ciągu ostatniej dekady w ręce islamistów z Sahelu trafiali już między innymi obywatele Wielkiej Brytanii, Niemiec, Hiszpanii, Włoch czy Francji. Kilkoro Francuzów jest wciąż w rękach porywaczy, ich los jest teraz bardzo niepewny.
Na czele porywaczy z Algierii stoi Moktar Belmoktar, do niedawna lider Al-Kaidy w Sahelu. Choć pod koniec zeszłego roku ogłosił, że zakłada nową grupę, to równocześnie zapewnił o utrzymaniu sojuszu z dawnymi towarzyszami. A ci czują się w regionie Sahary coraz mocniej. Ich komórki operują odważnie wzdłuż pustyni, a ich pole działania rozciąga się na prawie 7 tys. km w poprzek kontynentu. W północnym Mali, górzystym regionie porównywanym do Tora Bora w Afganistanie, bojownicy Al-Kaidy od miesięcy kopią tunele, wznoszą umocnienia i odkładają zapasy, które pozwolą im przetrwać wielomiesięczne oblężenie. A na miejsce ściągają potencjalnych sojuszników z regionu – już wiadomo, że ćwiczy z nimi ok. 300 członków nigeryjskiego Boko Haram.
Z północnych wybrzeży Afryki do Europy co tydzień próbuje się przeprawiać kilkadziesiąt osób. Większość ginie po drodze, ale garstce się udaje. Analitycy obawiają się, że jeżeli Al-Kaida umocni się w Sahelu, to wśród tych ekonomicznych imigrantów znajdzie się także wielu dżihadystów. A wówczas Mali, kraj większy od Francji, z którego istnienia wielu Europejczyków mogło sobie wcześniej nawet nie zdawać sprawy, stanie się dla nich nagle o wiele ważniejsze niż odległy Afganistan.
A jednak do Afryki
Nowy prezydent Francji François Hollande miał być lekiem na to całe zło. W kampanii zapowiadał definitywny koniec Françafrique, po zwycięstwie otoczył się doradcami wywodzącymi się spośród obrońców praw człowieka i jeszcze w październiku, na szczycie państw francuskojęzycznych w Kinszasie, otwarcie krytykował gospodarzy za tłamszenie własnych obywateli. Nagła interwencja w Mali jest jednak powrotem na stare tory. Sąsiedni Niger, gdzie zamieszkujący północ Tuaregowie też od lat próbują się wybić na niepodległość, jest dla Francji podstawowym źródłem uranu, niezbędnego w jej programie nuklearnym. Pałac Elizejski mówi głośno o powstrzymaniu „afganizacji” Sahelu, ale w rzeczywistości chce zabezpieczyć swoje strategiczne interesy. Jacques Foccart śmieje się zza grobu.