O dziesiątej wieczorem więźniowie mają ostatnią tego dnia możliwość wyjścia do toalety. Później będą musieli korzystać z kubła w celi. Z kolei dla strażników to ostatnia okazja, aby upokorzyć uwięzionych. Naciągają im papierowe torby na głowę, skuwają ich ze sobą łańcuchami i na nich pokrzykują. Naczelnik więzienia nadzoruje te zabiegi. Zjawia się młoda pani psycholog i na widok tej sceny po jej policzkach spływają łzy. – Co się z tobą dzieje? – pyta ją przełożony. – Nie mogę tego znieść – odpowiada kobieta, po czym wychodzi. Naczelnik wybiega za nią. – Co z tobą? – krzyczy.
– Jak ty możesz spokojnie na to patrzeć? Już sama nie wiem, kim ty właściwie jesteś. Nie jesteś tym samym człowiekiem, którego pokochałam. Żegnaj! – rzuca kobieta.
Więzienie było jedynie inscenizacją, a rolę jego naczelnika odgrywał amerykański psycholog Philip Zimbardo. Chodziło o eksperyment naukowy dotyczący banalności zła, przeprowadzony w 1971 r. na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Młoda pani psycholog (Christina Maslach, która potem wyszła za mąż za Zimbarda) została ona zaproszona przez Zimbarda na wizytację „więzienia” urządzonego w jednej z piwnic na terenie kampusu, aby ocenić realizm eksperymentu, nie odgrywała w nim jednak żadnej konkretnej roli, a ich dyskusja była całkiem na serio. – Postanowiłem go zakończyć następnego ranka – opowiada amerykański psycholog.
Celem tego badania, znanego jako „stanfordzki eksperyment więzienny”, było zaobserwowanie, co się stanie, gdy 24 zupełnie zdrowych psychicznie studentów, którym przydzielono losowo role strażników i osadzonych, będzie pozostawać przez dwa tygodnie w środowisku więziennym.
Zaczyna się od 15 woltów
Inspiracją dla Zimbarda było słynne doświadczenie przeprowadzone w 1963 r. przez Stanleya Milgrama, psychologa z Uniwersytetu Yale. Tysiąc ochotników zwerbowano wówczas do udziału w eksperymencie poświęconym rzekomo badaniom nad pamięcią. Wcielali się oni w rolę nauczycieli i za każdym razem, gdy uczeń (zamknięty w oddzielonym pomieszczeniu) udzielał złej odpowiedzi, mieli za karę razić go prądem. Przy każdym kolejnym błędzie nauczyciele mieli zwiększać napięcie o 15 woltów. – Milgram ustalił, że w celu zachowania kontroli nad uczniami (których reakcje były symulowane) dwie trzecie uczestników posuwało się aż do końca, aplikując badanym potencjalnie śmiertelny wstrząs o napięciu 45 woltów – przypomina Zimbardo. On sam chętnie podsumowuje te wyniki jednym zdaniem: Całe zło zaczyna się od 15 woltów.
Pełna wersja artykułu dostępna w 3 numerze "Forum".