Ponieważ Czesi – podobnie, jak wszyscy dziś w Europie – są wystraszeni i wściekli, Zeman ich złość na polityczne elity kanalizuje. W starciu z tym zręcznym populistą urzędujący wicepremier rządu, znienawidzonego za oszczędności i cięcia socjalne po prostu nie miał szans.
Poza całkiem racjonalnymi strachami ekonomicznymi w kampanii wyborczej bardzo silnie rezonował czysty, brutalny nacjonalizm. Tyle nienawistnych słów, jadowitych żartów i podłych insynuacji to społeczeństwo nie przećwiczyło od dawna. Pamiętny z Polski „dziadek z Wehrmachtu” to pryszcz przy oskarżeniach o zdradę czy dzielenie ludzi na lepszych i gorszych według czysto plemiennych, etnicznych kryteriów. Fakt, że te strachy nie tylko są obecne w społeczeństwie, ale że nadal pomagają wygrywać wybory to kolejna zła wiadomość.
Dobra wiadomość zaś jest taka, że - przy wszystkich swoich wadach i niejasnych powiązaniach z biznesem kojarzonym z rosyjskim gazem i ropą - Zeman jako prezydent będzie dla kraju prawdopodobnie mniej szkodliwy, niż Vaclav Klaus. Rola prezydenta bowiem w Czechach jest niemal wyłącznie dekoracyjna, większe znaczenie ma to, co mówi, niż to, co robi. Zeman jest znany z brutalnego języka, ale tylko w wojenkach z krajowymi przeciwnikami. Na pewno nie pozuje na „eurosceptyka”, nie wdaje się też w żenujące polemiki na temat globalnego ocieplenia czy „eurosocjalizmu”. Dalszego ciągu kompromitowania kraju w stylu Klausa zatem już nie będzie.
Tak naprawdę pytaniem otwartym pozostaje, czy nowy prezydent – rasowy polityk, świetnie czujący się w konfliktach – będzie w stanie z powrotem zszyć społeczeństwo, które tak bardzo podzieliło się w czasie ostrej kampanii wyborczej. A raczej: czy choćby spróbuje.