Powstanie islamistów w Mali jest w odwrocie. Wystarczyły dwa tygodnie, by kilka tysięcy francuskich żołnierzy przy wsparciu armii malijskiej przejęło najważniejsze miejscowości zbuntowanej północy kraju. Francuzi osiągnęli tak znaczną przewagę za sprawą ataków z powietrza. Na ziemi walczyli dotąd niewiele, bo islamiści ratują się ucieczką, czasem dość rozpaczliwą. Gdy brakuje benzyny, porzucają samochody terenowe i przesiadają się na wielbłądy albo odchodzą piechotą. I tak, bez jednego wystrzału, udało się zająć m.in. Timbuktu. Niestety, wcześniej buntownicy podpalili tam bibliotekę z dziesiątkami bezcennych arabskich manuskryptów nawet z XIII w.
To jeszcze nie koniec wojny, islamiści wcale nie przegrywają. Poza miejscowościami to oni zachowują przewagę. Na rozpalonej słońcem pustyni i w górach ich tropienie będzie bardzo trudne, tym bardziej że zawczasu przygotowali tam wiele kryjówek, głównie jaskiń i tuneli, skąd będą prawdopodobnie wyprowadzać partyzanckie ataki. Mogą też bez problemu przechodzić do sąsiednich państw przez zupełnie niestrzeżone granice.
Analitycy pocieszają, że ujarzmienie powstania w Mali powinno być prostsze niż w Afganistanie: tam rebeliantów wspiera i finansuje Pakistan. Natomiast islamiści w Afryce Zachodniej muszą finansować się sami, głównie z handlu narkotykami i okupów za uprowadzonych cudzoziemców. Na żadnego możnego sponsora liczyć nie mogą.