Wszędzie go zapraszano, ponieważ jego powieść „Sto lat samotności” odniosła oszałamiający sukces. Przyznawano mu nagrody, które wcale go nie cieszyły. Źle reagował na sławę. – Byłoby lepiej, gdybym umarł – powiedział w rozmowie z Armandem Duránem. – Największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka niemającego powołania do literackiego sukcesu i to na kontynencie, który nie przywykł, że ma pisarzy odnoszących sukcesy, jest wydanie powieści, która sprzedaje się jak świeże bułeczki.
Książka sprzedawała się na całym świecie. Márquez zdobył sławę, która stała się dla niego torturą. Jak sam mówił: Nie pozwoliłem zrobić z siebie widowiska, nienawidzę programów telewizyjnych, kongresów literackich, konferencji, spotkań intelektualistów. Próbowałem zamknąć się w czterech ścianach, oddalony o dziesięć kilometrów od moich czytelników, a mimo to nie mam prawie życia prywatnego: mój dom przypomina plac targowy.Odmówił przyjęcia nagród we Włoszech i w Paryżu, nie tylko przez skromność, ale też ponieważ uważał, iż to wszystko bzdura, wolał poświęcać czas „piosenkom Rolling Stonesów, kubańskiej rewolucji i kilku przyjaciołom”.
W 1971 r. Eligio García Márquez, brat laureata literackiej Nagrody Nobla, zwanego przez wszystkich Gabo, w artykule, który później został opublikowany w książce „Así son” („Tacy są”, wydana po praz pierwszy przez wydawnictwo La Oveja Negra w 1982 r.), przytaczał, co mówił najsłynniejszy hispanojęzyczny pisarz XX w., gdy zaczęły go prześladować konsekwencje sławy. Chciał być pianistą w Zurychu.
Artykuł pochodzi z najnowszego 6 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 11 lutego 2013 r.