Cała niechęć zwróciła się w stronę polskiej mniejszości, żyjącej zwłaszcza na Wileńszczyźnie i w Rejonie Solecznickim. Słabszej i bezbronnej wobec machiny administracyjnej kraju, gdzie nie działała w ostatnich latach ustawa o mniejszościach narodowych, a Polacy są rozstawiani po kątach. Władzy łatwo było ograniczyć prawa mniejszości, zlikwidować podwójną pisownię nazw ulic czy miejscowości, po polsku i litewsku, czy „antypolsko” zredagować ustawę oświatową, która w gorszej sytuacji na egzaminie maturalnym stawia młodzież ucząca się w polskich szkołach. Łatwo było wstrzymywać zwrot ziemi właścicielom - Polakom. Nie zgadzać się na pisownię polskich nazwisk w dokumentach w oryginalnej polskiej pisowni z użyciem znaków diakrytycznych: to nie przypadek, że litewski parlament miażdżącą większością głosów odrzucił projekt nowelizacji ustawy o pisowni nielitewskich nazwisk, korzystny dla polskiej mniejszości w dniu wizyty w Wilnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, 8 kwietnia 2010 r.
Minister spraw zagranicznych obecnego, centrolewicowego rządu Litwy Linas Linkieviczius, który w Warszawie spotkał się z Radosławem Sikorskim przyznał, że wstyd mu za to, co się wówczas stało.
Linkieviczius przyjechał do Warszawy z obietnicą rozwiązania problemów, jakie gnębią polską mniejszość i przeszkadzają normalnym kontaktom między obu stolicami. Nie padły wprawdzie konkrety, ale cieszmy się z zapowiedzi zmiany (choć, swoją drogą, zapowiedzi i obietnic padało przez lata wiele, ale z ich realizacją szło dużo gorzej.) Tym razem także premier Litwy Algirdas Butkieviczius, który w przyszłym tygodniu odwiedzi Warszawę mówi, że potrzebny jest kompromis.