Spośród około 150 tys. kobiet w armii amerykańskiej prawie połowa służy obecnie w administracji i formacjach medycznych. Niektóre trafiły do wywiadu lub do żandarmerii. Z zasady nie są wysyłane na misje bojowe, ale również walczą i giną. W Iraku i Afganistanie poległo ich 130, a 800 zostało rannych.
W 2007 r. sierżant sił powietrznych Stacy Pearsall, fotografka, była w Iraku już po raz drugi, przydzielono ją do jednostki rozbrajającej przydrożne ładunki wybuchowe w rejonie Bakuby. Jej oddział wpadł w pułapkę. Kiedy koledzy wyskakiwali z transporterów, ona chwyciła za karabin maszynowy i zaczęła ostrzeliwać wroga. W trakcie walki wciągnęła też do pojazdu ciężko rannego, ważącego prawie 100 kg żołnierza.
Sprawdzanie w boju
Czy kobiety takie jak sierżant Pearsall, przy całej ich odwadze pod ogniem, będą w stanie dzień w dzień wykonywać te same niebezpieczne i wymagające siły fizycznej zadania, co obecni żołnierze piechoty lub czołgiści? Greg Jacob, były oficer piechoty morskiej, jest przekonany o słuszności decyzji Pentagonu, dopuszczającej kobiety do służby w jednostkach frontowych. – Pełna integracja pozwala dowódcom wybrać do danego zadania najlepszą osobę, a nie tylko najlepszego mężczyznę. Jeśli najlepszym strzelcem w plutonie jest kobieta, będę mógł zrobić z niej snajpera. Dotąd nie mogłem.
We współczesnej wojnie pod wieloma względami kobiety mogą sprawdzić się w walce tak samo jak mężczyźni. Są dowody, że mogą zostać nawet lepszymi pilotami lub strzelcami wyborowymi. Duncan Hunter, republikański kongresmen z Kalifornii, były żołnierz piechoty morskiej, który służył w Iraku i Afganistanie, uważa jednak, że istnieje zasadnicza różnica między „walką incydentalną”, w jakiej brały udział kobiety w atakowanych konwojach czy bazach, a „bezpośrednimi obowiązkami bojowymi naszych wysuniętych i najbardziej elitarnych formacji lądowych”.