Dobrze się pan czuje w roli głównego wroga rosyjskiej opozycji?
Eduard Limonow: Z liberałami nigdy się nie przyjaźniłem. Byliśmy przez jakiś czas sojusznikami – zawiązaliśmy koalicję Inna Rosja. Sojusz zakończył się zdradą liberałów 10 grudnia 2011 r. (chodzi o przeniesienie demonstracji „O uczciwe wybory” w Moskwie po sfałszowanych wyborach parlamentarnych; początkowo akcja, organizowana przez narodowych bolszewików, miała się odbyć na placu Rewolucji, a gdy władze miasta nie wydały zgody, reszta opozycji przeniosła protest na plac Błotny – przyp. Lenta.ru).
Przywłaszczyli sobie ten protest. Teraz patrzą na mnie jak obrażeni krewni, których wygnałem z domu. Ale przecież nie mam wobec nich żadnych zobowiązań. Przywłaszczyli sobie też „Strategię 31” – protestowaliśmy każdego 31 dnia miesiąca przeciw łamaniu prawa do zgromadzeń na placu Triumfalnym. We wrześniu ub.r. na zjeździe Innej Rosji ogłosiłem nowy program – moja partia ma dwóch wrogów: burżuazyjną władzę i walczącą z nią burżuazyjną opozycję.
A metody walki z tymi wrogami?
Bez ograniczeń. Przecież chodzi tylko o kilkanaście osób w prezydium. Prawdziwym ruchem protestu jesteśmy my – Partia Narodowo-Bolszewicka. To my przygotowaliśmy ludzi niezadowolonych i zbuntowanych do wyjścia na ulicę. Gdyby liberałowie wygrali, to nie miałbym pytań: zwycięzców się nie sądzi. Ale oni stracili swoją szansę i nie wiadomo, kiedy znowu się jakakolwiek szansa pojawi.
Mam na swoim koncie wielkie porażki, jak choćby w 1993 r., kiedy czerwono-brunatni przegrali (Limonow wspierał parlament zbuntowany przeciwko prezydentowi Borysowi Jelcynowi– przyp. FORUM). Od tamtej pory nie było żadnych wystąpień, bo patriotów zastraszono, zabijając 173 osoby.