Marcin Wojciechowski: – Bili pana?
Andriej Sannikau: – Politycznych starają się nie bić, ale wykorzystują każdą twoją słabość. Ja miałem poranioną nogę. Umieszczono mnie więc na podłodze pod pryczą, bo rzekomo w celach nie było miejsc. Potem posadzili mnie w celi bez toalety, a nie mogłem chodzić. Zwykłe wyjście za potrzebą to był koszmar. Na każdym kroku byłem poniżany i czułem, że władze robią wszystko, bym cierpiał jeszcze bardziej.
Ile przeszedł pan więzień w ciągu półtora roku?
Sześć więzień, trzy kolonie karne, osiem transportów. Przez pięć miesięcy siedziałem w pojedynczej celi. Nasze więzienia przypominają średniowiecze. Kamienna podłoga, dziura w ziemi, czasem twarda prycza. Żadne więzienie nie jest przyjemne, ale białoruskie szczególnie. Nawet jeśli wyposażenie jest w miarę normalne, to strażnicy zachowują się jak sadyści. Ciągłe upokorzenia, pełne podporządkowanie administracji, 80–90 proc. więźniów donosi na siebie nawzajem, licząc, że coś za to dostaną.
Jak pana próbowano złamać?
Na początku wsadzono do mojej celi ludzi, którzy zachowywali się jak zwierzęta. Inni z kolei mieli wyciągać ode mnie informacje albo przekonać do napisania prośby o ułaskawienie. Najpierw tłumaczyli, potem grozili, aż w końcu postawili ultimatum. Podsyłano mi ludzi, którzy przyznawali się do winy, a potem ich wypuszczano, żeby przekonać mnie, że to nic takiego.
Dlaczego pan na to nie poszedł?
Bo byłem niewinny.
Kilku innych kandydatów opozycji w wyborach prezydenckich w grudniu 2010 r. przyznało się do winy. Jeden wystąpił z samokrytyką w telewizji, a potem po wyjściu z aresztu powiedział, że został do tego zmuszony.