Z kolei u nas pojawiło się oburzenie, że Niemcy znowu wycierają sobie sumienie polskim antysemityzmem. Na podobne pytanie dziennikarzy „Die Zeit” reżyser filmu Nico Hofmann odpowiedział, że o co chodzi, przecież pokazał rolę SS. Wbrew opinii Wehlera wskazywanie na polski antysemityzm nie wymaga w Niemczech specjalnej odwagi, bo jest wspominany przy każdej debacie o Holocauście. Natomiast wbrew opinii niektórych naszych komentatorów, nie jest prawdą, że Niemcy nie mają moralnego prawa o nim mówić. Problem w tym, jak i w jakim celu mówią.
W „Naszych matkach, naszych ojcach” polski epizod drażni nie tym, że gdy jeden z chłopów dostarczających żywność akowcom pyta: „A czy są u was Żydzi?”, odpowiedź brzmi: „Nie, bo gdyby byli, to byśmy ich potopili jak koty!”. Polska sekwencja drażni tym, że w odróżnieniu od epizodów rosyjskich i ukraińskich, nie mówiąc już o niemieckich, jest sklecona byle jak. Bez żadnej prawdy psychologicznej i z kłamliwie przemilczanym tłem politycznym. Widać, że autorów kraj, w którym lokują akcję, nic nie obchodzi.
Zresztą w pierwotnym scenariuszu miało Polski nie być. Viktor – niemiecki Żyd, jeden z piątki przyjaciół, których widz poznaje latem 1941 r. w czasie pożegnalnego party tuż przed inwazją ZSRR, miał uciec do Francji i wrócić w amerykańskim mundurze. Ponieważ Ameryka okazała się dla filmowców za droga, więc ze stereotypów sklecono „polski” scenariusz. Efekt jest kuriozalny. Aktorka, która gra Polkę, mówi łamaną niemczyzną, ale za to po polsku z niemiecką wymową. Jest lato 1944 r., ale w rozmowach nie wspomina się ani o powstaniu warszawskim, ani o Katyniu.
Jeszcze jedna zmarnowana okazja do rzetelnego wpisania do niemieckiej świadomości polskiego aspektu w niemieckiej historii drugiej wojny.