Nowy chiński przywódca Xi Jinping wybrał się do Afryki. Odwiedził Kongo, Tanzanię i RPA, gdzie wziął udział w spotkaniu liderów tzw. BRICS, czyli Brazylii, Rosji, Indii, Chin i Afryki Południowej. Choć wspólnie reprezentują jedną czwartą światowej gospodarki i 40 proc. całej ludzkości, to szczyt BRICS nie przejdzie do historii (może poza sceną wyproszenia przez organizatorów ochroniarzy Władimira Putina). Zamiast tego świat podniósł alarm w kwestii nadmiernej obecności Chin w Afryce.
Od dobrych kilku lat to Państwo Środka jest głównym partnerem handlowym kontynentu. W zamian za surowce buduje drogi, koleje, szkoły, tamy, pałace prezydenckie i szpitale, w Addis Abebie za chińskie pieniądze i rękami chińskich robotników postawiono nawet siedzibę Unii Afrykańskiej. Afryka była zadowolona, bo Chiny – w przeciwieństwie do USA i Europy – nie żądały w zamian demokratycznych reform.
Teraz to się zmienia, a krytykowanie Chin staje się modne, są politycy, jak prezydent Zambii, którzy zbijają na tym wyborczy kapitał. Idzie o sprowadzenie milionów Chińczyków, zamiast miejscowych zatrudnianych na budowach i w kopalniach. Przyjezdni, jak kiedyś Europejczycy, też traktują Afrykanów z pogardą, chińskie projekty także niszczą środowisko. Afrykańsko-chiński miesiąc miodowy się skończył, mówią specjaliści. I dodają, że Afryka jest coraz bardziej świadoma zagrożeń neokolonialnego uzależnienia. Tym razem od Pekinu.