Książę utonął jesienią 1960 r. – Tak go przestraszył hałas spadających baniek po mleku, że biegnąc na oślep, wpadł do morza, zaklinował się pod pomostem i mimo że świetnie pływał, nie udało mu się wydostać – Birger Amundsen skręca z drogi asfaltowej w kamienistą zaraz za znakiem „Skjøtningberg 12 km” i zatrzymuje srebrną Hondę Civic rocznik osiem pięć. – Ojciec pochował go gdzieś tutaj. To musiało być niedaleko od tej drogi, gdzie nie ma tylu kamieni i można było łatwiej dojechać traktorem. Pędziłem na rowerze, pamiętam, że z tego całego zamieszania zapomniałem założyć buty. Ojciec i jego pomocnik strasznie klęli, ciągnąc zwłoki do wykopanego dołu. Martwy koń waży przecież z pół tony, a co dopiero taki wyłowiony z morza. Nie można go było zjeść. Trzeba było wywieźć z miasta i pogrzebać.
Birger Amundsen dziś jest dziennikarzem, ale jako dwunastolatek sfotografował całe zajście swoim świeżo zakupionym czechosłowackim aparatem Flexaret. Te, jak i inne zdjęcia z początku lat 60., ilustrujące życie Kjøllefjord – norweskiej osady rybackiej (fiskevær) na półwyspie Nordkyn – można oglądać w Christensen, lokalnej galerii, a zarazem dawnym budynku do patroszenia ryb. 44 czarno-białe fotografie, a na nich wycinek z życia niespełna półtoratysięcznej społeczności sprzed pół wieku.
– O, to ja jestem – Magne o posturze dorodnego morsa i imponującym zaczesie z dumą wskazuje na chłopca, który na jednym ze zdjęć uśmiecha się do niemowlęcia w wózku. – A ten tam w tej białej czapeczce to mój kuzyn.