Świat

Najważniejszy kraj świata

Pakistan: początek wielkich zmian?

Zwolennicy Nawaza Sharifa, byłego premiera i szefa centroprawicowej  Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej. Zwolennicy Nawaza Sharifa, byłego premiera i szefa centroprawicowej Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej. Rahat Dar/EPA / PAP
Pakistańczycy idą do wyborów, a cała Azja wstrzymuje oddech. Pierwszy raz w historii ich kraj ma szanse na pokojową i demokratyczną zmianę władzy.
Nawaz Sharif z Hillary Clinton. Lahore. 2009 r.America.gov/Wikipedia Nawaz Sharif z Hillary Clinton. Lahore. 2009 r.

Pakistan jest jak AIG – miał powiedzieć prezydent Asif Ali Zardari amerykańskiemu dyplomacie Richardowi Holbrookowi, porównując swój kraj do amerykańskiego giganta ubezpieczeniowego. W 2008 r. Waszyngton wydał na ratowanie tej firmy 100 mld dol. – My też jesteśmy zbyt duzi, by upaść. Powinniście i nam dać taką sumę – przekonywał Zardari.

Znaczenie międzynarodowe Pakistanu wykracza daleko poza region. To jedyny kraj muzułmański posiadający broń atomową. To też szóste najludniejsze państwo na świecie, a 180 mln jego mieszkańców tworzy wybuchową mieszankę etniczno-kulturową. Położony strategicznie między Indiami a Afganistanem i między Chinami a Iranem Pakistan może – w zależności od scenariusza politycznego – stać się jednym z głównych graczy w Azji lub najgroźniejszą czarną dziurą na świecie. Kiedy w przyszłym roku ostatni zachodni żołnierze wyjadą z Afganistanu, zniechęcony Zachód będzie próbował zapomnieć o tej części świata. Ale o Pakistanie nie da się łatwo zapomnieć. „Jego upadek, tak jak bankructwo Lehman Brothers w 2008 r., może zapoczątkować kryzys o globalnym zasięgu. Z tym że nie finansowy, ale egzystencjalny dla wielu milionów mieszkańców Azji” – pisze wieloletni korespondent zachodnich mediów w Pakistanie Mohammad Ashraf.

Af-Pak, duet afgańsko-pakistański

Mówisz Pakistan, myślisz Afganistan. Te dwa kraje są dziś nierozerwalnie związane w ramach duetu, który Anglosasi nazywają Af-Pak. Ze szkodą dla Pakistanu, który nie jest – tak jak północny sąsiad – pogrążony w wojnie domowej, przynajmniej na razie. Paradoksalnie Pakistan dawno nie miał tak dobrej passy. Lider głównej partii opozycyjnej Nawaz Sharif nie próbował siłą przejąć władzy, ale czekał cierpliwie do końca kadencji na wybory. Rządzący krajem prezydent Zardari, w odróżnieniu od kilku poprzedników, nie kazał mordować przeciwników politycznych, rzadko posyłał ich za kratki. W porównaniu ze swoimi wcześniejszymi dokonaniami już jako prezydent niewiele nakradł.

W dodatku w Pakistanie wkrótce może się zdarzyć lokalny cud. W państwie, którym przeważnie rządziły wojskowe dyktatury, po raz pierwszy od 66 lat demokratycznie wybrany parlament i rząd dokończą pełną 5-letnią kadencję i pokojowo przekażą władzę swoim następcom. I tu znów nowość – następcy zostaną wybrani w stosunkowo wolnych wyborach, które odbędą się 11 maja.

Takie wzorcowe przekazanie władzy to prawdopodobnie jedyny sukces odchodzącego rządu. Jego ministrowie mieli pod górkę już od 2008 r., kiedy prezydent Zardari przejmował władzę od ustępującego generała-dyktatora Perveza Musharrafa. Gospodarka była pogrążona w kryzysie, inflacja sięgała 20 proc., a przerwy w dostawach prądu nawet kilkunastu godzin dziennie. Ataki terrorystyczne w Mumbaju w listopadzie 2008 r., których dopuścili się pakistańscy terroryści, wywołały nowy kryzys w relacjach z Indiami. Pakistańscy talibowie kontynuowali krwawą kampanię terroru, a w 2009 r. przejęli kontrolę nad prowincją Swat, 100 km na północ od stołecznego Islamabadu.

W styczniu 2011 r. agent CIA Raymond Allen Davis w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zastrzelił dwóch Pakistańczyków na środku ruchliwej ulicy w Lahore, a cztery miesiące później Amerykanie – bez pytania Islamabadu o zgodę – wtargnęli do Pakistanu i zabili założyciela Al-Kaidy Osamę ibn Ladena w jego kryjówce, kilkaset metrów od akademii wojskowej w mieście Abottabad. To wydarzenie z kolei sprowokowało pytania, czy aby przypadkiem Pakistańczycy przez lata nie pomagali ibn Ladenowi. Stosunki z Waszyngtonem, czyli z najważniejszym sponsorem i sojusznikiem, stały się wówczas lodowate.

Mimo wielu symptomów katastrofa jednak nie nadeszła. Rząd, który wdał się szybko w spory z potężną armią i wpływowym Sądem Najwyższym, postawił sobie za punkt honoru dotrwać do końca kadencji. Armia wycofała się z polityki, zostawiając codzienną administrację kraju cywilom, a sobie zachowując tylko ostatnie słowo w kwestiach bezpieczeństwa, obrony i polityki zagranicznej.

W takich okolicznościach ponad 4 tys. kandydatów ze 148 partii stanie 11 maja do wyborów – wolnych na pakistańską modłę. Według konstytucji, każdy kandydat musi spełnić kilka warunków. Przede wszystkim być „prawdomówny”, „uczciwy” i wierny panującej religii. Na Zachodzie żaden z polityków by się nie prześliznął, a w Pakistanie większość daje radę. Choć to niełatwe – na porządku dziennym jest telewizyjne przepytywanie kandydatów z muzułmańskich modlitw (kilku fundamentalistów już się skompromitowało), hymnu narodowego, a nawet ze stosunków małżeńskich. Kilkudziesięciu chętnych straciło prawo do startu, bo sfałszowali dyplomy studiów wyższych, które również są niezbędną przepustką do kandydowania. Jeden pechowiec został skreślony z listy, bo bez umiaru podlewał swój wielki ogród, co uznano za brak poszanowania dla dobra wspólnego, jakim jest woda. Kilka dni temu komisja wyborcza podała też informację, że ponad połowa kandydatów nie ma numerów NIP, co tu oznacza, że nigdy nie płacili podatków. To jednak nie dyskwalifikuje przyszłego posła.

Finanse miejscowych liderów politycznych to temat wielu pakistańskich legend. Najbogatszy z nich, prezydent Zardari, jest jednocześnie najbardziej znienawidzonym politykiem w kraju. Wybrany na fali żalu i współczucia po zabójstwie żony, słynnej premier Benazir Bhutto, zgromadził – według „Daily Pakistan” – co najmniej 1,8 mld dol. i jest drugim najbogatszym człowiekiem w Pakistanie. Jego fortuna gwałtownie urosła, gdy małżonka zrobiła go ministrem ds. inwestycji. Od każdej z nich i od każdego rządowego kontraktu pobierał ponoć 10-proc. gratyfikację, o czym miał się również przekonać polski Ursus, próbując sprzedać Pakistańczykom ciągniki.

Z uwagi na pełnioną funkcję prezydent Zardari nie może startować w wyborach. Jego ugrupowaniem – Pakistańską Partią Ludową (PPP) – kierował w kampanii syn Bilawal Bhutto. Nie ma on jednak większych szans na zwycięstwo. Złośliwi przeciwnicy PPP twierdzą, że aby to ugrupowanie odniosło sukces, znów ktoś w rodzinie musiałby umrzeć.

Nawaz Sharif

Drugim najbogatszym politykiem (1,4 mld dol.), a jednocześnie najpoważniejszym kandydatem do zwycięstwa w wyborach, jest Nawaz Sharif, szef centroprawicowej Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej-Nawaz i dwukrotny premier Pakistanu w latach 90. Obalony w 1999 r. w przewrocie wojskowym został wysłany na wygnanie do Arabii Saudyjskiej, skąd wrócił do kraju przed wyborami w 2008 r. Jego brat Shabhaz Szarif jest premierem rządu stanowego w najważniejszym stanie kraju – Pundżabie. To wsparcie z tego regionu, z którego wybierana jest ponad połowa członków parlamentu, daje mu już na starcie przewagę nad konkurentami.

Chociaż Amerykanie podejrzewają Sharifa o bliskie związki z armią i zbytnią zażyłość z ugrupowaniami religijnymi, jego wybór może zapewnić Pakistanowi stabilną kontynuację. Pytanie tylko, jakim kosztem. M.in. dzięki swojemu bratu Nawaz Sharif zyskał poparcie fundamentalistycznych sunnickich ugrupowań, które w ostatnich miesiącach atakują pakistańskich chrześcijan i szyitów. Według znanego pakistańskiego eksperta Ahmeda Rashida, partia Sharifa zawarła cichy sojusz z ekstremistami. Sam Sharif twierdzi, że te kontakty to atut, bo tylko on, jeśli wygra wybory, będzie mógł zapanować nad sytuacją w kraju.

Tymczasem członkowie kojarzonej z Sharifem organizacji Lashkar-e-Jhangvi w przeciągu kilku ostatnich miesięcy przeprowadzili zamachy bombowe w Kwecie, Lahore i najkrwawszy w Karaczi, gdzie zginęło 48 osób. W zeszłym roku w Pakistanie w różnych formach ataków terrorystycznych i przemocy politycznej zginęło ponad 3 tys. cywilów – najwięcej od lat. Tylko w pierwszych czterech miesiącach tego roku liczba ofiar przekroczyła tysiąc. Zamachy przeprowadzają nie tylko pakistańscy talibowie, ale też powstańcy w Beludżystanie. Sunniccy fundamentaliści napadają mniejszość szyicką i chrześcijańską. Talibowie zaś grożą atakami na główne świeckie partie w kraju i systematycznie zabijają kandydatów i pracowników sztabów wyborczych. W efekcie część polityków rezygnowała z wieców wyborczych i ograniczała kampanię w niebezpiecznych okręgach.

Imran Khan

Z części wieców zrezygnował też trzeci faworyt wyborów Imran Khan, który jest najbiedniejszy z całego tercetu. Swój majątek, wyceniany na zaledwie 50 mln dol., zgromadził jeszcze jako gwiazda i kapitan pakistańskiej drużyny krykieta. Nie ukrywa, że chciałby zostać Obamą w pakistańskim wydaniu. Jedno z jego wyborczych haseł brzmi „Yes, we Khan”, dużo mówi o oświeconym islamie i zapowiada wielką zmianę w postaci „tsunami”, które w ciągu 90 dni po wyborach zlikwiduje korupcję w państwowej administracji. Na wielotysięcznych wiecach obiecuje też zbudować „nowy Pakistan” – muzułmańskie państwo opiekuńcze, gdzie każdy będzie mógł zostać premierem, a bogaty i biedny będą mieli takie same prawa. Zdecydowanie krytykuje politykę USA w regionie, szczególnie ataki dronów. Obiecuje koniec ery Sharifów i Zardarich, ale tych pierwszych w zasadzie wspiera – sam nie ma szans na zwycięstwo, z pewnością jednak odbierze kilka punktów procentowych duetowi Zardarich.

Khan jest stosunkowo młody, przystojny i wyrazisty, czyli ma wszystko, czego oczekują młodzi wyborcy, od których może zależeć wynik głosowania. Niemal 30 proc. z 84 mln zarejestrowanych wyborców nie skończyło 30 lat, a 12 mln pójdzie do urn po raz pierwszy. Atuty Khana mogą jednak nie wystarczyć, bo choć społeczeństwo pakistańskie jest młode (średnia wieku to 22 lata), to jednocześnie bardzo konserwatywne. Według sondaży z 2012 r., aż 82 proc. Pakistańczyków – najwięcej spośród kilku przebadanych krajów muzułmańskich – uważa, że prawo powinno ściśle wynikać z Koranu. Podobny odsetek popiera np. karanie ukamienowaniem cudzołożników, obcinanie rąk złodziejom czy karę śmierci za odstępstwo od wiary. Inne badania, przeprowadzone przez British Council, pokazują, że nawet wśród młodych więcej osób wolałoby system oparty na prawie muzułmańskim (38 proc.) lub rządach wojskowych (32 proc.) niż demokrację. Można się tylko dziwić, dlaczego wobec tego partie religijne z reguły wypadają bardzo słabo w pakistańskich wyborach. I czy tak samo będzie tym razem?

Islamistom niewiele brakuje, aby przejąć władzę. Ahmed Rashid w swojej ostatniej książce „Pakistan na krawędzi” pisze, że jeśli miałyby tu wybuchnąć masowe protesty, podobne do tych z krajów arabskich, zapewne szybko zostałyby przechwycone przez ugrupowania ekstremistyczne, które wprowadziłyby szariat, przy biernej postawie milczącej większości. Społeczne rewolucje nie dotarły do Pakistanu w 2011 r. w dużej mierze dlatego, że kraj ten miał swoją własną „wiosnę” już wcześniej, w 2008 r., kiedy masowe protesty przyczyniły się do ustąpienia Musharrafa.

To właśnie on na koniec chciał pogodzić duet Zardarich, Nawaza Sharifa i Imrana Khana i wygrać zbliżające się wybory. Były wojskowy dyktator wrócił do Pakistanu w marcu. Witającej go na lotnisku w Karaczi niewielkiej grupie zwolenników obiecał uratować Pakistan, ale na razie nie jest w stanie uratować samego siebie. Nie dość, że został wykluczony przez trybunał wyborczy ze startu w wyborach za wcześniejsze naruszenia konstytucji, to jeszcze skończył w areszcie, oskarżony o bezprawne wprowadzenie stanu wyjątkowego w 2007 r. i aresztowanie sędziów Sądu Najwyższego. Pakistańscy talibowie obiecali mu pewną śmierć za lata wspierania USA w wojnie z terroryzmem, pokazując w telewizji grupy zamachowców, trenowanych tylko po to, aby go zabić.

Vali Nasr, były ekspert departamentu stanu, w najnowszej książce „Dispensable Nation” pisze: „Współczesny Pakistan ma broń atomową i jest niemal w stanie wojny z Indiami, tamtejszy rząd toczy wojnę domową z lokalnymi ekstremistami, którzy terroryzują i dzielą społeczeństwo podług sekciarskich linii. To jak oglądanie górskiej kolejki, która zaraz wypadnie z torów”.

Potem sytuacja w regionie może być już nie do opanowania. Gdyby Pakistan – na przykład w wyniku niekonkluzywnych wyborów – pogrążył się w chaosie albo władzę w nim przejęli ekstremiści, najwięcej do stracenia będą miały Indie. Wschodni sąsiad Pakistanu wielokrotnie zapowiadał, że nie dopuści, aby pakistańska bomba atomowa trafiła w niepowołane ręce. Bez stabilnego Pakistanu nie ma też szans na uspokojenie sytuacji w Afganistanie. Wręcz przeciwnie, wojna domowa z gór północy już bez przeszkód rozlałaby się na resztę kraju.

Zbliżające się głosowanie zapoczątkuje wielkie zmiany. W Pakistanie do końca roku powinna nastąpić wymiana na wszystkich najważniejszych stanowiskach w państwie. We wrześniu nowy parlament wybierze prezydenta, w listopadzie kończy się kadencja dowódcy armii, a w grudniu powinien odejść przewodniczący Sądu Najwyższego. Ustąpienie wpływowych szefów wojska i sądownictwa da nowemu premierowi większe pole manewru.

Jeśli więc wybory 11 maja przebiegną spokojnie, pozwolą utrzymać tę kolejkę na torach.

Patryk Kugiel z New Dehli
współpraca Łukasz Wójcik

Polityka 19.2013 (2906) z dnia 07.05.2013; Świat; s. 45
Oryginalny tytuł tekstu: "Najważniejszy kraj świata"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną