Przez dwa lata nie odważyli się tego zrobić ani Amerykanie, ani żadna z europejskich potęg. Mimo kolejnych debat poświęconych sposobom zakończenia rebelii w Syrii, mimo dyskusji nad tym, kto będzie w przyszłości rządził w Damaszku, użalający się nad losem Syryjczyków świat nie zrobił tyle, co w ciągu kilku godzin uczyniły dwa skuteczne ataki izraelskich bombowców, które zniszczyły składy nowoczesnej broni na damasceńskim lotnisku i na zboczach góry Kasjun. Naloty z 3 i 5 maja rozpoczęły bardzo ryzykowną sekwencję wydarzeń, która może zmienić nie tylko wewnętrzną sytuację Syrii, rządzonej wciąż przez Baszara Asada, ale również wciągnąć w bezpośredni konflikt sąsiadów Syrii na czele z Izraelem.
Cisza po burzy
Gdy minęła pierwsza fala zaskoczenia izraelskimi atakami, oficjalne reakcje międzynarodowe były już stonowane. Co więcej, niektóre z arabskich rządów w ogóle nie zareagowały na naruszenie syryjskiej suwerenności. Jedynie turecki premier Recep Tayyip Erdog˘an w parlamencie głośno i wyraźnie potępił Izrael za atak na lotnisko w Damaszku. Tureccy komentatorzy twierdzą, że ten incydent może zawiesić rozpoczęte niedawno rokowania dotyczące przywrócenia pełnych stosunków dyplomatycznych między Ankarą a Jerozolimą. Sam rząd syryjski złożył w sprawie izraelskiego ataku oficjalną skargę do Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jak dotychczas nikt jej nie rozpatrywał. Prezydent Barack Obama w reakcji na ataki oznajmił natomiast półgębkiem, że Izrael ma prawo do samoobrony.
Mniej więcej w tym samym czasie irański minister spraw zagranicznych Ali Akbar Salehi pojawił się w Ammanie, aby ostrzec Jordańczyków przed pójściem w ślady krajów Zatoki Perskiej, które czynnie wspierają rebeliantów. Minister Salehi usiłował przekonać króla Abdullaha II, iż upadek Asada i związany z tym chaos w Syrii bardziej zagrażają stabilności świata arabskiego niż syjoniści w Jerozolimie.
Jordania, która w 1994 r. podpisała umowę pokojową z Izraelem, wobec wydarzeń ostatniego tygodnia postawiła na neutralność. Król Abdullah, zaplątany w wewnętrzny spór z Bractwem Muzułmańskim, przyjął dotychczas już ponad 400 tys. uchodźców z Syrii. Dziś zagrażają oni stabilności królestwa – nie wiadomo, z jakim miejscowym obozem politycznym zechcą się w przyszłości związać. Zadłużona Jordania nie może zapewnić im godziwego bytu i gdyby nie pomoc finansowa Arabii Saudyjskiej, nie mieliby na kromkę chleba. Król Abdullah uważa, że otwarcie granic dla uciekinierów bez prześwietlania ich poglądów stanowi już wystarczający wkład jego kraju w rozwiązanie syryjskiego konfliktu i nie zamierza reagować na izraelskie ataki.
W ostatnich tygodniach sytuacja w Syrii mocno się skomplikowała. Wspomniana Arabia Saudyjska finansuje nie tylko pomoc humanitarną dla uciekinierów z tego kraju, ale także zbroi tych, którzy prawdopodobnie spowodowali ich ucieczkę. Rijad wspiera 50-tys. oddziały Wolnej Syryjskiej Armii, rekrutujące się w większości z dezerterów, którzy porzucili służbę w wojskach reżymowych. Saudyjczycy opłacają również 37 tys. bardziej umiarkowanych członków Islamskiego Frontu Wyzwolenia Syrii. Z kolei emir Kataru finansuje działalność fundamentalistów, m.in. Wnuków Proroka Mahometa. Ich oddziały, liczące 15 tys. bojowników, za cel stawiają sobie wprowadzenie w Syrii rządów szariatu. Najbardziej radykalna rebeliancka frakcja w Syrii, Front al-Nusra, korzysta w końcu z czynnej pomocy irackiej Al-Kaidy.
Ten bałagan powiększają sami rebelianci, którzy wciąż nie potrafią stworzyć wspólnej reprezentacji politycznej; każde ugrupowanie postrzega przyszłość Syrii przez pryzmat własnych przekonań religijnych; jedyne, co ich łączy, oprócz chęci obalenia rządów Asada, to wrogi stosunek do szyickiego Iranu. Stąd m.in. alians Teheranu z syryjskim dyktatorem. Temu sojuszowi z kolei patronuje Moskwa, ponieważ korzystanie z syryjskich portów Tartus i Latakia umożliwia rosyjskim okrętom swobodny dostęp do Morza Śródziemnego stanowiącego do niedawna niemal wyłączną domenę amerykańskiej floty. W marcu 2013 r. oba porty dostosowane zostały – na polecenie Baszara Asada – do kotwiczenia wielkich jednostek rosyjskiej Floty Czarnomorskiej.
Za zamkniętymi drzwiami
W tej zagęszczającej się atmosferze, za szczelnie zamkniętymi drzwiami gabinetu bezpieczeństwa w Jerozolimie, izraelski rząd od wielu miesięcy próbuje zapanować nad sytuacją. Jeszcze do niedawna głównym tematem jego obrad były przygotowania do wojny prewencyjnej z Iranem. Był to żelazny punkt publicznych wystąpień premiera Netanjahu, ale badania opinii publicznej wskazują, iż taka wojenna retoryka nie przysporzyła mu popularności. Społeczeństwo nie potraktowało poważnie pogróżek prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, zapowiadającego nuklearne zmazanie państwa żydowskiego z mapy Bliskiego Wschodu.
W dodatku poczucie zagrożenia ze strony Iranu osłabia łagodny charakter toczącej się tam właśnie kampanii przed czerwcowymi wyborami prezydenckimi. Po dwóch kadencjach zawsze bojowo nastawiony Ahmadineżad musi opuścić swój fotel. Liczni kandydaci na jego miejsce posługują się zgoła odmienną, łagodniejszą retoryką. Niektórzy głośno opowiadają się za bardziej przyjaznym stosunkiem wobec Stanów Zjednoczonych, inni twierdzą nawet, że polityka kwestionowania tragedii Holocaustu przyniosła Iranowi więcej szkody niż pożytku.
Nie oznacza to jednak, że Iran zrezygnuje z nękania Izraela na odległość poprzez zbrojną pomoc dla libańskiego Hezbollahu, który w razie rozprzestrzenienia się konfliktu mógłby zaatakować Izrael od północy.
W przypadku takiej regionalnej awantury Teheran nie bardzo może już liczyć na Syrię. Baszar Asad nie zapomniał sromotnej klęski doznanej podczas wojny Jom Kippur w październiku 1973 r., gdy jego ojciec próbował odebrać Izraelczykom Wzgórza Golan. Wie także, że wojna domowa uniemożliwi mu skuteczną walkę na dwa fronty. Dlatego z perspektywy Teheranu w najlepszym przypadku Syria nadal będzie tylko pomostem do przerzucania broni i amunicji dla Hezbollahu.
Z tego powodu obrady izraelskiego gabinetu koncentrują się obecnie na sprawach związanych z bezpieczeństwem na północy kraju. Skąpe informacje przedostające się na zewnątrz wskazują na determinację rządu Netanjahu, aby nie dopuścić do uzbrojenia Hezbollahu w nowoczesną broń masowego rażenia, a przede wszystkim w broń chemiczną, która – według doniesień europejskich wywiadów – zmagazynowana jest w dużych ilościach w magazynach oddziałów lojalnych wobec Asada. Drony Mosadu od dłuższego czasu monitorują szlaki przemytnicze prowadzące z Iranu przez północny Irak do Syrii, a stamtąd na południe Libanu. Transporty te były wielokrotnie bombardowane, ale zainteresowane strony spuszczały na te incydenty zasłonę milczenia.
Dopiero ostatnie ataki lotnictwa na magazyny sprzętu bojowego w Damaszku spowodowały nagłośnienie izraelskich działań, które mają zapewnić bezpieczeństwo Galilei oraz portu i zakładów zbrojeniowych Rafael w Hajfie. Z całą pewnością wiadomo, że Izraelczycy zniszczyli w Syrii transporty irańskich rakiet balistycznych Fateh-110 o zasięgu 300 km. W samym Izraelu armia ogłosiła częściową mobilizację rezerwistów, a w miejscach szczególnie zagrożonych rozmieszczono baterie tworzące antyrakietowy system Żelaznej Kopuły, który zdał egzamin podczas listopadowych starć z Hamasem w Strefie Gazy. Wszystkie inne plany obrony – lub ataku – nadal pozostają ścisłą tajemnicą wojskową.
Kluczowe znaczenie dla Izraela ma teraz stanowisko Waszyngtonu wobec rozwoju wydarzeń w Syrii, a ono wciąż jest wielką niewiadomą. Na razie żadna dyskutowana za oceanem opcja nie bierze pod uwagę interwencji zbrojnej. Po doświadczeniach wojny irackiej oraz interwencji w Libii w 2011 r., która pozostawiła ten kraj w niekończącym się chaosie, prezydent Obama nie chce nawet słyszeć o lądowaniu marines w Damaszku. Ameryka udziela dziś skromnego poparcia rebeliantom, mimo że nie ma pewności, czy ta oszczędna taktyka przyniesie jakiekolwiek rezultaty.
Izraelscy publicyści upominają się o większe zaangażowanie Ameryki na Bliskim Wschodzie i przypominają Obamie jego własne słowa, że „Stany Zjednoczone stoją murem po stronie Izraela”. Jakby w odpowiedzi na te oczekiwania pod koniec ubiegłego tygodnia w Jerozolimie pojawił się sekretarz obrony USA Chuck Hagel i potwierdził podpisanie 10-miliardowej umowy dotyczącej sprzedaży najnowocześniej amerykańskiej broni. Izrael otrzyma m.in. samoloty śmigłowce typu V-22 Osprey, które po raz pierwszy trafią w nieamerykańskie ręce.
Daleki sojusznik
Dla Izraela to jednak za mało. Dlatego, ku zaskoczeniu obserwatorów, w ubiegłym tygodniu premier Beniamin Netanjahu nagle pojawił się w Pekinie. Oficjalny pretekst podróży był prozaiczny – premier miał zabiegać o otwarcie chińskiego rynku dla izraelskiego eksportu. Podróż Netanjahu poprzedziły jednak poufne spotkania dowódcy wywiadu wojskowego gen. Aviva Kochavi z szefami chińskich tajnych służb, a większość czasu w Pekinie Netanjahu spędził z gen. Czao Joayem, odpowiedzialnym za eksport sprzętu bojowego do Iranu. Prawdopodobnie przekonywał go do zerwania lub przynajmniej ograniczenia kontaktów handlowych z ajatollahami, bo zdaniem Mosadu Teheran przekazuje chińską broń dalej, przez Syrię, prosto w ręce Hezbollahu.
A Pekin, mimo tradycyjnego poparcia dla krajów arabskich, m.in. ze względu na rosnące zapotrzebowanie na ropę naftową, ceni sobie współpracę z państwem żydowskim postrzeganym w Chinach jako wyspa stabilności na skonfliktowanym Bliskim Wschodzie.
Trudno sprawdzić, jaki bagaż polityczny przywiózł stamtąd w swej teczce premier Netanjahu. Żadna ze stron nie opublikowała w tej sprawie oficjalnego komunikatu, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że wojna domowa w Syrii oraz nuklearna polityka Teheranu znalazły się w porządku dziennym obrad. Ostrożni jak zawsze Chińczycy dla równowagi zaprosili do Pekinu również prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa i wyrazili gotowość pośredniczenia w rozmowach pokojowych między zwaśnionymi stronami.
Perspektywa chińskiej pomocy dla Izraela, nawet jeśli na razie miałaby się ograniczyć do niesprzedawania Iranowi broni, może wywindować pozycję Jerozolimy w rozmowach z Waszyngtonem. W końcu jeśli nawet Chińczycy im pomagają, to jak się ma czuć ich największy sojusznik, który dotychczas nie kiwnął nawet palcem, mimo że Izrael czuje się coraz bardziej zagrożony? Jeśli Jerozolima dojdzie do wniosku, że koalicja Iranu i Hezbollahu wykorzystuje zamieszanie w Syrii, aby przygotować się do wojny z Izraelem, nie zawaha się znów wysłać bombowców – z poparciem Amerykanów lub bez niego.
Nawet jeśli groziłoby to rozlaniem się wojny domowej w Syrii na cały region.