Międzynarodowa prasa pisze o triumfie demokracji w drugim – po Indonezji – najludniejszym muzułmańskim kraju świata. Głód pozytywnych przykładów koegzystencji islamu i wolnych wyborów nie powinien jednak przysłaniać faktu, że sobotnie wybory w Pakistanie z demokracją, nawet rozumianą bardzo wąsko, miały niewiele wspólnego.
Trudno uznać za wolne wybory, w których jedna z trzech największych partii – oddająca władzę Pakistańska Partia Ludowa – nie mogła prowadzić kampanii ze względu na zagrożenie terrorystyczne ze strony talibów. Formalny lider tej partii, 24-letni Bilawal Bhutto Zardari, syn Benazir Bhutto i obecnego prezydenta kraju, ze względów bezpieczeństwa musiał walczyć o głosy wyborców z Dubaju. Talibowie zupełnie inaczej obeszli się z pozostałymi dwoma ugrupowaniami, których liderzy – w tym przyszły premier Sharif – nie powiedzieli o nich złego słowa, mimo że talibowie terroryzują północno-zachodnie pogranicze kraju. Choć nie, teraz w zasadzie terroryzują cały kraj i współdecydują o wynikach wyborów.
Pakistańska demokracja ma już niewiele wspólnego z wizją jej założyciela Muhammada Alego Jinnaha, który w latach 40. XX w. domagał się „państwa dla biednych mas, dla wszystkich bez względu na ich przynależność społeczną; bez względu na kolor skóry, kastę czy wyznanie”. W niepodległym już kraju szybko zaczęło brakować miejsca dla przedstawicieli Ahmadijii, reformatorskiego ruchu, który sam określa się jako muzułmański. Dziś mogą oni głosować, ale tylko jako niemuzułmanie, których przedstawiciele mają zagwarantowane kilka miejsc w parlamencie. Nie głosują więc wcale, bo musieliby dokonać publicznego aktu riddy, czyli apostazji od islamu, co w Pakistanie grozi nagłą śmiercią.