Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Kara za karaty

Przypadkowi złodzieje diamentów

Kradzione diamenty trafiają przeważnie do Indii. W Indiach się ich nie certyfikuje. Kradzione diamenty trafiają przeważnie do Indii. W Indiach się ich nie certyfikuje. Thorsten Kempe / PantherMedia
Belgijska policja schwytała właśnie sprawców brawurowej kradzieży diamentów na lotnisku w Brukseli. Wpadli, bo prawdopodobnie nie wiedzieli, co kradną.
Indyjska szlifiernia diamentów.Dinodia/Corbis Indyjska szlifiernia diamentów.

Mieszkańcy ekskluzywnej dzielnicy w Antibes na francuskim Lazurowym Wybrzeżu ze zdumieniem obserwowali policjantów przeszukujących dom ich sąsiada. Jego lokator został zatrzymany już kilka godzin wcześniej. Marc Bertoldi, właściciel atrakcyjnych nieruchomości w Metz i Nicei oraz znanej restauracji w Casablance, oficjalnie utrzymywał się z handlu drogimi samochodami, ale za kratki trafił przez inny luksusowy towar. Według policji, to właśnie on zorganizował jeden z największych w ostatnich latach skoków na diamenty, choć sam do ostatniej chwili o tym nie wiedział.

Wczesnym wieczorem 18 lutego pracownicy firmy ochroniarskiej spokojnie ładowali towar na pokład samolotu, gdy na płytę lotniska w Brukseli wpadły z piskiem opon dwa czarne samochody na sygnale. Zamaskowani napastnicy sterroryzowali obsługę kałasznikowami, błyskawicznie przerzucili ponad 120 toreb z luku bagażowego do jednej z furgonetek i uciekli. Akcja trwała niecały kwadrans, nie padł ani jeden strzał, pasażerowie niczego nie zauważyli, a o sprawie dowiedzieli się dopiero, gdy załoga kazała im opuścić maszynę. Łupem bezczelnych złodziei padły diamenty o wartości 50 mln dol.

Brylujący na Lazurowym Wybrzeżu Bertoldi dość szybko ściągnął na siebie podejrzenia policji. Skazywano go już za oszustwa i napady, siedział w więzieniu, ale nigdy nie zerwał kontaktów z półświatkiem. Kiedy więc ustalono, że jeden z samochodów użytych w napadzie pochodził z Francji, a niedługo potem restaurator z Casablanki niespodziewanie pojawił się w Genewie w podejrzanym towarzystwie, śledczy poszli tym tropem i odkryli piwnicę z ukrytymi diamentami oraz dużą ilością gotówki. W międzynarodowej obławie na początku maja aresztowano w związku z tą sprawą w sumie 31 osób we Francji, Szwajcarii i Belgii.

Nie wiedzieli, co ukradli

Tym samym lotem do Zurychu przewożone są z reguły miliony euro w wysokich nominałach. Taka sama przesyłka odleciała z Brukseli zaledwie tydzień przed napadem, więc policja podejrzewa, że celem bandytów była w rzeczywistości gotówka. Na łup w diamentach nie byli przygotowani, a nieudolne poszukiwanie paserów naprowadziło śledczych na szwajcarski trop.

W przestępczym półświatku diamentowe skoki, o których błyskawicznie robi się głośno w mediach, budzą najwyższy podziw i szacunek. Te udane przeprowadzają jednak tylko najlepsi z najlepszych, a w tej kategorii klasą dla samych siebie są Włosi z legendarnej szkoły turyńskiej, którzy mogą się pochwalić największym łupem w historii: w 2003 r. ukradli w Antwerpii diamenty warte 100 mln dol.

W takich supergrupach nie ma miejsca dla przypadkowych osób. – Przestępcy, którzy dokonują tych wielkich napadów, budują sobie pozycję przez całe życie, latami doskonaląc się w mniejszych przestępstwach – tłumaczy Scott Andrew Selby, autor reporterskiej książki, w której opisał szczegóły rekordowego skoku szkoły turyńskiej.

Szef tego gangu Leonardo Notarbartolo karierę zaczął jeszcze jako dziecko. Pierwsze szlify zdobył w wieku sześciu lat, kiedy matka wysłała go do mleczarza: wrócił nie tylko z pełnym baniakiem, ale i zawartością kasy. W podstawówce kradł portfele nauczycieli. Nim skończył 18 lat, przerzucił się na samochody i włamania do domów. Niedługo później rabował już sklepy jubilerskie, doskonaląc się z każdym napadem – potrafił całymi tygodniami śledzić ich właścicieli i pracowników, by poznać ich zwyczaje. W połowie lat 80. znał już całą śmietankę włoskiego półświatka, mógł wybierać wspólników według potrzeb.

Siła supergrup leży właśnie w specjalizacji. W szkole turyńskiej inna osoba zajmowała się rozbrajaniem alarmów, inna otwieraniem zamków, a jeszcze inna prowadzeniem samochodu. Był nawet człowiek, którego główną zdolnością była wspinaczka, tyle że po budynkach, a nie skałach.

Długa kariera kryminalna oprócz doświadczenia pozwala odłożyć oszczędności niezbędne do sfinansowania nowej operacji. – Szkoła turyńska, przygotowując się do swojego legendarnego napadu w Antwerpii, musiała płacić czynsz za kryjówkę i biuro w budynku, który był ich celem, na co miesięcznie szło 30 tys. euro. Nie licząc innych wydatków – wylicza Selby. To po prostu inwestycja, na którą gangi z reguły mają środki z poprzednich skoków. Jeżeli jest ich za mało, mogą nawet znaleźć inwestora, który podratuje ich budżet w zamian za większą część łupu. Czyli kapitalizm w najsurowszym kształcie.

Najpierw inwestycja, potem kradzież

Pieniędzy potrzeba dużo, bo rozeznanie w terenie i późniejsze przygotowania mogą zająć wiele miesięcy, a utrzymanie w Antwerpii do tanich nie należy. To niespełna półmilionowe miasteczko w północnej Belgii jest ulubionym celem przestępców, bo skupia 85 proc. światowego handlu diamentami. W zeszłym, rekordowym, roku tutejsza branża wypracowała obroty w wysokości 56 mld dol. Każdego dnia do miasta trafia towar wart 200 mln. Antwerpia jest więc jednym z najbezpieczniejszych miast na świecie: choć diamentowa dzielnica to zaledwie kilka ulic na krzyż, ruch na nich śledzą aż 63 kamery policyjne i kilka razy tyle prywatnych, funkcjonariusze patrolują okolicę przez 24 godziny na dobę, a miejscowa komenda ma jedyny na świecie wydział zajmujący się wyłącznie tymi drogocennymi kamieniami.

Skarbiec założony przez miejscowych handlarzy diamentów wybudowano dwa piętra pod ziemią. Na szkołę turyńską czekały w nim trzytonowe stalowe drzwi, mogące wytrzymać 12 godzin wiercenia i chronione zamkiem, którego kod miał 100 mln możliwych kombinacji liczbowych. Za tą zaporą zainstalowano jeszcze między innymi czujniki ruchu, światła i ciepła. Bandyci są jednak zawsze o krok przed ochroną, często wygrywając najprostszymi metodami. Szkoła turyńska rozbroiła część zabezpieczeń w skarbcu, posługując się... lakierem do włosów w sprayu, który po rozpyleniu utrzymał temperaturę na czujnikach ciepła.

Nikt nie ośmieszył się jednak tak bardzo jak miejscowy bank ABN Amro. Jego system alarmowy kosztował 2 mln dol. i chronił przed cichymi włamaniami oraz napadami z bronią w ręku, ale nie przed… czekoladkami. A tymi posługiwał się Carlos Hector Flomenbaum, podający się za argentyńskiego handlarza diamentów, który otwiera nowy biznes w Antwerpii. Przez kilkanaście miesięcy codziennie pojawiał się w banku i czarował jego pracowników prezentami, aż w końcu dostał od nich status vipa i własny klucz do skarbca. W marcu 2007 r. wyniósł z niego w sumie 120 tys. karatów wartych 28 mln dol.

Ukraść... i co dalej?

Udany skok to jednak tylko połowa sukcesu. Aby spieniężyć towar, trzeba go jeszcze wywieźć z Belgii. – Światek handlowy w Antwerpii tworzą ludzie, którzy pracowali ze sobą przez lata i dobrze się znają, komuś z zewnątrz nie jest łatwo do niego przeniknąć – uważa Selby. Gwarantem sukcesu jest więc zaufanie. W 1994 r. pewien mniej rozgarnięty gang zrabował w dzielnicy pokaźną ilość diamentów, ale do przycichnięcia sprawy zostawił łup u kilku lokalnych kupców, z którymi był w zmowie. Tych naszły jednak wątpliwości, którymi podzielili się ze swoim rabinem. Duchowny jeszcze tego samego dnia odebrał kamienie, pojechał rowerem na komisariat i wszystkich wydał.

Prawdziwi profesjonaliści wyrabiają sobie zawczasu zaufane kontakty. Złodzieje muszą mieć współpracującego z nimi pasera. Ten oczywiście odkupi od nich trefny towar za o wiele niższą cenę niż rynkowa, ale potem zadba o to, by go upłynnić. Najlepszymi rynkami dla dużych i wartościowych kamieni są Dubaj i Hongkong, tam klejnoty potrafią w ciągu tygodnia kilkukrotnie zmienić właścicieli, a już po paru transakcjach ślad się zaciera i nie ma powodu, by nawet podejrzewać, że pochodzą z kradzieży.

Większość skradzionych diamentów bardzo trudno odnaleźć, szczególnie jeżeli nie mają rzadkich kolorów. Najwięcej kłopotu sprawiają już oszlifowane brylanty, bo niektórzy rzemieślnicy zostawiają na nich laserowe sygnatury. Dla bezpieczeństwa tak oznakowane diamenty trzeba na nowo obrabiać, ale wtedy tracą na wartości, bo robią się mniejsze.

Indyjski Surat to jedno z najszybciej rozwijających się miast świata. Co roku trafia tam 35 ton diamentów, z czego – jak szacują eksperci – aż co trzeci z nielegalnego źródła. Na ogół przemycane są na statkach handlowych z kilku państw afrykańskich lub Turcji albo przez pojedynczych kurierów, z których część decyduje się połykać towar. Przeciętny ludzki żołądek może pomieścić do 70 tys. karatów, czyli w sumie 280 mln dol., choć z powodów bezpieczeństwa chodzące sejfy napełniają się jedynie nieznacznie.

Paserzy chętnie wybierają Indie, bo nie muszą się tu przejmować uchwaloną w 2003 r. rezolucją ONZ, która nakazuje, żeby wszystkie surowe diamenty były certyfikowane, co w zamierzeniu miało wyeliminować z handlu te pochodzące z regionów objętych wojnami domowymi, gdzie partyzanci wymieniali kamienie za broń.

W Suracie nikt na te obostrzenia nie zwraca uwagi, a transakcje są archiwizowane ręcznie na kartkach – podaje się tylko ich daty, wartość i nazwiska handlarzy. Co dziesiąty mieszkaniec tego 5-milionowego miasta żyje z diamentów. 3 tys. warsztatów pracuje po 14 godzin na dobę, a szlifierzami są tu często nieletni. Codziennie obrabiają towar wartości 10 tys. dol., zarabiając tysiąckrotnie mniejszą sumę. Małe i przeciętne efekty ich pracy są eksportowane do Stanów Zjednoczonych. Większe i znacznie cenniejsze brylanty trafiają do Dubaju, gdzie ich pochodzenie zaciera się tak samo jak drogich kamieni z kradzieży.

Tych na pewno nie zabraknie, bo diamenty kuszą przestępców najbardziej: na dużym skoku można zarobić więcej niż przez lata wymuszania haraczy albo na handlu narkotykami. – Złodzieje muszą dużo zainwestować, ale to nic w porównaniu z tym, ile ukradną – podsumowuje Selby. Gorzej, jeśli diamenty wpadną w ich ręce przypadkiem, tak jak to miało miejsce w lutym na lotnisku w Brukseli. Bez przygotowanej strategii i umówionych paserów złodzieje od razu byli na straconej pozycji. Kradzieże diamentów to może być wielki zysk, ale tylko dla garstki fachowców.

Polityka 21.2013 (2908) z dnia 21.05.2013; Świat; s. 53
Oryginalny tytuł tekstu: "Kara za karaty"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną