Jego przytłaczająca charyzma to jednocześnie zaleta i wada. Dzięki niej potrafi przekonać niemal każdego adwersarza. Uwodzi słowem i gestem, czaruje – nawet jeśli nie ma nic do powiedzenia. 64 proc. Turczynek chciałoby takiego męża; prawie 70 proc. Turków marzy o takim kierowniku w pracy. Jako jedyny polityk w Turcji trzykrotnie wygrał wybory i za każdym razem jego partia zdobywała więcej głosów.
Charyzma premiera Turcji ma też drugą stronę – wydaje mu się, że może wszystko. Jak opętany ingeruje w działalność ministerstw do poziomu departamentów. I wraz z kolejnymi zwycięskimi wyborami coraz gorzej znosi krytykę. Krytyków w najlepszym razie ignoruje, a w gorszym wsadza do więzienia.
Zagraniczne media często odbierają taką postawę jako przejaw politycznej siły wśród nijakości europejskich polityków. Zyskał już miano wizjonera, od którego zależy nie tylko los Turcji, ale też być może całego Bliskiego Wschodu. Uporczywe porównywanie Erdoğana do osmańskiego sułtana łechce jego wielkie ego i wzbudza pusty śmiech wśród przeciwników, ale bardziej jest wyrazem tęsknoty za egzotycznym Orientem niż racjonalną oceną jego możliwości. Choć on sam wierzy w nie bezgranicznie.
Na ostatnim kongresie swojego ugrupowania – AKP – zasugerował, że chce rządzić jeszcze w 2023 r., podczas obchodów stulecia Republiki Tureckiej. Ten plan właśnie zaczyna powoli wcielać w życie.
Zazwyczaj wielkie wojny kończą się w świetle kamer zamaszystymi podpisami pod deklaracją pokoju. A ten pokój, zamykający jeden z najdłuższych konfliktów powojennej Europy, nastał nieco niepostrzeżenie.