Łukasz Wójcik
11 czerwca 2013
Iran wybiera prezydenta
Persowie kontra ajatollahowie
Najwyższy Przywódca Iranu tak zestawił listę kandydatów na prezydenta, że wybory 14 czerwca na pewno wygra jego człowiek. Ale być może już ostatni raz.
Kandydaci w jednym półokręgu, za białymi stoliczkami. Poważni, żadnych uśmiechów przed kamerami. Prowadzący wyciąga karteczki i rozpoczyna quiz. Nerwowo jest od początku, ale wszyscy próbują się dostosować. W pierwszej rundzie każdy uczestnik mógł zadać pytanie innemu: 180 sekund na odpowiedź, 90 na ripostę. Do drugiej rundy nie dotrwał jeden z ośmiu uczestników. Mohsen Rezaee (na zdjęciu pierwszy z lewej) powiedział, że nie będzie brał udziału w tej błazenadzie.
Kandydaci w jednym półokręgu, za białymi stoliczkami. Poważni, żadnych uśmiechów przed kamerami. Prowadzący wyciąga karteczki i rozpoczyna quiz. Nerwowo jest od początku, ale wszyscy próbują się dostosować. W pierwszej rundzie każdy uczestnik mógł zadać pytanie innemu: 180 sekund na odpowiedź, 90 na ripostę. Do drugiej rundy nie dotrwał jeden z ośmiu uczestników. Mohsen Rezaee (na zdjęciu pierwszy z lewej) powiedział, że nie będzie brał udziału w tej błazenadzie. W chwilę później prezenter zarzucił kandydatów na prezydenta Iranu pytaniami ekonomicznymi. Można było odpowiedzieć tylko: „tak”, „nie” lub „nie mam zdania”. W kolejnej rundzie prowadzący pokazywał już uczestnikom obrazki (statek, wiejski pejzaż), a ci mieli szybko odpowiedzieć, z czym im się to kojarzy. Tego nie wytrzymało dwóch kolejnych uczestników, choć bunt na wizji podniósł się dopiero przy pytaniu: jaki powinien być kandydat na urzędnika w prezydenckiej kancelarii? Odpowiedzi były do wyboru: roztropny, nieprzekupny, kompetentny lub doświadczony. Prezenter miał szczęście, że nie doszło do rękoczynów. Tylko swoi – Jesteśmy trochę jak ci kandydaci w telewizyjnym quizie – mówi o zbliżających się wyborach prezydenckich Sohrab, Irańczyk studiujący w Londynie. – Niby wybór jest, ale odpowiedzi bardzo ograniczone. Nieco ponad tydzień temu ta dziwna debata telewizyjna rozpoczęła serię spotkań ósemki kandydatów przed wyborami, które odbędą się 14 czerwca (ewentualna dogrywka – tydzień później). Po dwóch czteroletnich kadencjach ze stanowiska odchodzi prezydent Mahmud Ahmadineżad. Jego następcą chciało być początkowo 686 mężczyzn (kobiety nie mogą), w tym jeden magik, kilku teherańskich taksówkarzy, profesor z amerykańskiej uczelni i więzień na przepustce. Selekcja była jednak bezwzględna – przeprowadziła ją jak zawsze Rada Strażników, czyli 12 apostołów panującego ustroju, którzy w tylko sobie wiadomy sposób w ciągu kilku dni rozpoznali bez pudła koraniczne kwalifikacje wszystkich chętnych. Zaledwie ośmiu spełniło wyśrubowane wymagania. Gorzej z kompetencjami. Były szef MSZ Ali Akbar Velajati nie ma pojęcia o gospodarce, co wykazała debata. Inny, obecny burmistrz Teheranu Mohammed Baker Kalibaf, jest sprawnym organizatorem i ma podejście do biznesu, ale nie ma do ludzi. Policji kazał do nich „strzelać po oczach”, gdy w stolicy wybuchły zamieszki po wyborach z 2009 r. Jakichkolwiek umiejętności brakuje też kolejnemu kandydatowi, głównemu negocjatorowi w sprawach nuklearnych Saidowi Dżaliliemu – hasło wyborcze tego zapalonego negocjatora brzmi: „Nie dla kompromisu. Nie dla uległości. Tylko Dżalili”. Całą ósemkę łączy jednak bezwarunkowa lojalność wobec Najwyższego Przywódcy Iranu Alego Chamenei. Chce on mieć pewność, że tym razem Irańczycy wybiorą słusznie. Prezydent w Iranie, mimo że wybierany w powszechnym głosowaniu, ma ograniczoną pozycję, bo ostateczne słowo we wszystkich sprawach państwa należy do Najwyższego Przywódcy. Wybierany dożywotnio (Chamenei został nim w 1989 r. po śmierci Ruhollaha Chomeiniego) przez elitarne Zgromadzenie Ekspertów, jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, każda decyzja rządu może być przez niego zawetowana i – last but not least – jest według prawa ziemskim powiernikiem Mahdiego, mesjasza dla szyitów, którego powrót na Ziemię będzie oznaczać koniec świata. Mimo takiego wsparcia Chamenei nie radził sobie z kolejnymi prezydentami. Filozof Mohammad Chatami (1997–2005) miał zapewnić reżimowi poparcie intelektualistów i klasy średniej, ale wkrótce zabrał się za reformowanie kraju i otwieranie go na Zachód. Jeszcze ważniejszą rolę miał odegrać ustępujący właśnie prezydent Ahmadineżad. Wybranie tego byłego burmistrza Teheranu w 2005 r. wydawało się idealnym sposobem pozyskania dla reżimu biedniejszej części społeczeństwa, jako że Ahmadineżad z niej się wywodzi. Ale historia się powtórzyła: niesubordynacja wobec Najwyższego, rosnące własne ambicje. Ahmadineżad odchodzi dziś ze stanowiska w niełasce. W parlamencie – na polecenie Chamenei – zdradzili go najbliżsi współpracownicy. Prasa rządowa robi z niego grzesznika, otoczonego przez szarlatanów, Rada Strażników wykluczyła z wyborów jednego z nich, Esfandiara Maszaei, na co bezsilny prezydent zareagował opowieściami o kompromitujących dokumentach, które ujawni po zakończeniu kadencji. Prezydentura Ahmadineżada miała być kulminacją procesu przejmowania władzy w Iranie przez duchownych, co wbrew pozorom nie jest wcale logicznym następstwem rewolucji z 1979 r. Szacha Mohammada Rezę Pahlawiego obalali ramię w ramię religijni radykałowie, marksiści, prozachodni liberałowie i nacjonaliści. Nie było między nimi zgody nie tylko co do przyszłej politycznej wizji Iranu, ale nawet co do tego, kto jest prawdziwym Irańczykiem. Efektem tych sporów jest obowiązująca do dziś konstytucja, bynajmniej niezupełnie teokratyczna, bo wzorowana na belgijskiej. Jej autorzy podjęli się karkołomnej próby pogodzenia dwóch suwerenów, roszczących sobie prawo do autorstwa rewolucji – Allaha i społeczeństwa. Tak powstała hybryda, gdzie formalnie władza jest podzielona między instytucje wyłaniane w wyborach powszechnych (parlament, prezydent), gdzie suwerenem jest społeczeństwo, oraz Najwyższego Przywódcę, Radę Strażników i inne instytucje, których pozycja opiera się wyłącznie na autorytecie religijnym. – Tu prędzej czy później musiało dojść do zderzenia – mówi irański analityk Alireza Namazi. – Opóźniła je nieco wojna z Irakiem (1980–88), gdy obie strony walczyły o uratowanie rewolucji. Ale z biegiem lat stało się jasne, że to Allah zdobywa przewagę nad społeczeństwem. Perski gniew Wybór w 2005 r. Mahmuda Ahmadineżada, potulnego i z początku zupełnie powolnego władzy Najwyższego, miał dopełnić ten proces. To był jednak błąd reżimu, a jego prezydentura już wkrótce może się okazać największą porażką Allaha w Iranie. Dobierając kolejnych prezydentów, ajatollahowie brali pod uwagę ich popularność, która miała jednak w jakimś stopniu legitymizować boską władzę Najwyższego, chociażby poprzez masowy udział Irańczyków w wyborach. Popularność prezydenta powinna być więc znacząca, ale bez przesady – nie na tyle, aby poczuł się samodzielny. Tak jak Ahmadineżad. Ajatollahom trafił się polityczny talent pierwszej wody, samorodek, który w niewyuczony sposób kilkoma słowami autentycznie potrafi porwać ludzi. Na Zachodzie Ahmadineżad będzie zapamiętany przez pryzmat swoich nuklearnych pogróżek, ścierania Izraela z mapy i zaprzeczenia Holocaustowi. Według Irańczyków, ten urodzony populista jak nikt inny przed nim wyczuwał aspiracje i obawy biedniejszej części społeczeństwa. Jego nieco za duże marynarki, wypchane spodnie, potargana broda, a przede wszystkim swojski język, przepełniony slangowymi wręcz wtrętami – wszystko to daje mu autentyczność, o której pogrążeni w studiach nad Koranem duchowni mogą tylko pomarzyć. Największym zagrożeniem dla ajatollahów jest jednak prezentowana przez Ahmadineżada mieszanka ludowej religijności i perskiego nacjonalizmu. Odchodzący prezydent nie uczył się islamu w szkołach koranicznych, ale chłonął go w wersji przepuszczonej przez sito perskiej tradycji. Zasad islamskiej moralności nie wyczytał w koranicznych komentarzach, ale zaczerpnął z codziennej praktyki. Dlatego najważniejsza w islamie dla Ahmadineżada nigdy nie była doktrynalna czystość, ale głęboka ludowa pobożność – czyli taka jak w przypadku większości Irańczyków. Ta pobożność sprawia jednak, że mamy do czynienia – jak twierdzą eksperci – z „irańskim islamem” – religią daleką od purystycznych rygorów Chomeiniego, zanieczyszczoną przez perski nacjonalizm. Hooman Madj, w wydanej również w Polsce książce „Ajatollah śmie wątpić”, przekonuje, że tego właśnie zanieczyszczenia najbardziej obawiają się ajatollahowie. Madj pisze: „Perski nacjonalizm, przez lata przez nich zwalczany, stanowi śmiertelne zagrożenie dla ich autorytetu. Dla ajatollahów historia rozpoczyna się w 1979 r. Wcześniej była tu pustynia”. Dumni ze swojej przeszłości Persowie nie dali się jednak przekonać. Utwierdzał ich w tym Ahmadineżad, kreując Cyrusa Wielkiego na bohatera narodowego i organizując co roku huczne obchody Nowruz, starożytnego święta wiosny, na czas którego Chamenei zawsze po cichu wyj
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.