Ledwie dwa i pół roku temu Egipcjanie usunęli z urzędu prezydenta dyktatora Hosniego Mubaraka. Ledwie rok temu zmusili armię, która objęła rządy po upadku dyktatora, by wycofała się z pierwszego szeregu polityki. Przeprowadzili wybory, nie było większych nadużyć ani fałszerstw. Wybrali rządzących: partię Wolność i Sprawiedliwość wywodzącą się z islamistycznego Bractwa Muzułmańskiego i prezydenta Mohammeda Morsiego. Powstały warunki, żeby po półtora roku rewolucyjnego zamętu wróciła stabilizacja – ale lepsza niż kiedyś, bo w demokratycznej szacie. Zaczynała się nowa epoka.
Tymczasem po kilkunastu miesiącach rząd islamisty Morsiego popadł w niełaskę wielkich rzesz Egipcjan. Niezadowoleni wyszli na ulice i place, zebrali ponad 22 mln podpisów pod żądaniem ustąpienia głowy państwa, oskarżali, że nie dotrzymuje obietnic, że rządzi jak dyktator. Rozczarowanie i gniew połączyły liberałów, demokratów, związkowców z islamistami z innych ugrupowań niż Bractwo Muzułmańskie, a także niezadowolonymi bez politycznych barw. Wszyscy przeciw Braciom! Po dniach burzliwych demonstracji pod hasłami wolności i demokracji egipscy oburzeni wezwali na ratunek... wojskowych.
Czy lud na ulicach Kairu zapomniał, że przed dwoma laty, a nawet jeszcze przed rokiem to armia, dowodzona przez ludzi starego reżimu, dławiła wolnościowe aspiracje, blokowała zmiany? Że krytycy rządów generalskich znikali bądź zaludniali masowo więzienia? I że to oficerowie wojska współtworzyli kapitalizm kolesiów epoki Mubaraka, opływali w przywileje, trzymali w żelaznym uścisku najbardziej nieśmiałe nawet próby społecznej niezgody?