Powiedzmy sobie szczerze: wpadł jak zwykły frajer. Wzięli go bez oddania strzału i bez przelania kropli krwi. Miguel Angel Trevińo Morales, znany jako Z-40, boss kartelu Los Zetas, jechał z ochroniarzem i 2 mln dol. w gotówce jedną z setek pobocznych dróg w przygranicznym Nuevo Laredo. Tędy przejeżdżają transporty kolumbijskiej kokainy do USA, głównie do Nowego Jorku. Jeden ochroniarz nie mógł nic zdziałać, to jasne, ale tym razem nie zdziałały też nic dolary, którymi kupuje się tu polityków, policjantów, sędziów, wojskowych.
1.
W meksykańskiej narkowojnie takie zatrzymania prawie się nie zdarzają. Osaczeni narkokacykowie giną zazwyczaj w gwałtownych nalotach, wręcz bitwach, i jeśli nawet uchodzą z życiem, to wokół nich ścielą się trupy żołnierzy ich prywatnych narkoarmii i oczywiście tych rządowych.
Nowy prezydent Meksyku Enrique Peńa Nieto ogłosił triumf. Z Waszyngtonu, który wspiera finansowo krwawą wojnę przeciwko kartelom poza granicami Stanów Zjednoczonych, popłynęły pochwały. Ale w lokalnych gazetach w Nuevo Laredo nie pojawiła się następnego dnia nawet wzmianka o pojmaniu Z-40. Ani w wydaniach papierowych, ani w Internecie. Dziennikarze i blogerzy piszący o kartelach są tu obdzierani ze skóry i podpalani. Los Zetas wieszają ich ciała na latarniach i mostach, żeby odstraszyć następców. Czasem po prostu znikają. Nazwiska wielu z nich nie pojawiają się na listach międzynarodowych organizacji, które monitorują wolność słowa i prasy, bo do Nuevo Laredo i okolic nie przyjeżdżają ich przedstawiciele. Nie ma tu nikogo, żadnej instytucji, która mogłaby zagwarantować im bezpieczeństwo, ochronić. Oto państwo w państwie rządzone przez Los Zetas.
Rząd Meksyku ogłasza, że pojmanie bossa tego kartelu to przełom w narkowojnie, ale nie mówi, na czym ten przełom polega.