W Syrii zagraniczni dziennikarze są rzadkością. Światowe media mogłyby wysyłać ich więcej, ale pytanie brzmi – po co? Stacje telewizyjne i radiowe, gazety, portale, wszyscy potrzebują klarownych emocji, walki dobra ze złem, jasnego określenia tego, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Tylko wówczas można coś zrobić z taką wiedzą – stanąć po którejś ze stron, wyrazić oburzenie moralne. W przeciwnym razie odbiorcy zostają sami z pytaniem – o co tym Syryjczykom chodzi, co się tam właściwie dzieje? I z braku jasnej odpowiedzi przełączają kanał.
Na początku starć w Syrii świat kibicował rebeliantom, bo – mimo swojej słabości – zbuntowali się przeciwko opresyjnej władzy. Media miały sytuację zero-jedynkową. To była wojna Dawida z Goliatem, pełna bohaterów i drani. Wiadomo było, komu kibicować, kogo potępiać. Taka perspektywa, przećwiczona w setkach poprzednich konfliktów, idealnie mieści się w telewizyjnej ramówce czy na szpaltach gazet. Tak jak wojna i obalenie pułkownika Muammara Kadafiego w Libii w 2011 r. – media mogły pomijać niuanse, brutalność libijskich powstańców, ich religijny radykalizm. Konflikt trwał stosunkowo krótko, a ich przeciwnik, brutalny dyktator, doskonale nadawał się do roli zła wcielonego. Do tego stopnia, że światowe telewizje bez końca upajały widzów nagraniem linczu na Kadafim. W tym kontekście jego śmierć przed milionową publicznością była zasłużona, a nawet usprawiedliwiona. Zabili bestię.
A jaka jest śmierć w Syrii? Niezrozumiała, przez co niebezpiecznie banalna. Trwa tam obecnie wojna wszystkich ze wszystkim, a wyższość moralna rebeliantów nad reżimem Baszara Asada jest coraz bardziej wątpliwa. Po stronie opozycji powstały konflikty i podziały, których nie są w stanie opisać nawet eksperci.