A świat Zachodu dyplomatycznie mówi o sankcjach wobec Egiptu, potępia przemoc armii i policji, wzywa władze do zaprzestania używania siły wobec protestujących, uwolnienia politycznych więźniów, a przede wszystkim przetrzymywanego w niewiadomym miejscu, obalonego prezydenta Mohammeda Mursiego.
Od pierwszych dni lipca, od czasu obalenia Mursiego, Egipt wrze. Ale najgorsze zaczęło się w ostatnią środę, kiedy wojsko i policja brutalnie i krwawo zlikwidowała w Kairze dwa obozy zwolenników obalonego prezydenta. W ciągu doby zginęło ponad 600 osób, a zwolennicy Mursiego i Muzułmańskiego Bractwa wyszli na ulice egipskich miast. W poniedziałek rano dżihadyści na półwyspie synajskim zastrzelili 24 policjantów, w niedzielę z kolei zginęło 36 zwolenników Bractwa Muzułmańskiego podczas ataku niezidentyfikowanych sprawców na konwój więzienny. Łącznie w ciągu ostatnich dni zginęło w całym Egipcie prawie tysiąc osób, czyli tyle co podczas rewolucji, która obalila prezydenta Mubaraka dwa i pół roku temu.
Większość woli armię
Moralna ocena działań egipskiego wojska i służb bezpieczeństwa to delikatny problem dla demokratycznego świata, bo działania armii i policji rzeczywiście są bezwzględne i brutalne. Trudno im pobłogosławić, ale z drugiej strony jakie mają być, jeśli zwolennicy obalonego prezydenta i Bractwa atakują posterunki policyjne, demolują urzędy państwowe i podpalają koptyjskie kościoły. I to nie tylko samymi butelkami z benzyną. Niektórzy są uzbrojeni w broń maszynową i granatniki.
To nie Europa, to nie walka z kibolami, to nie walka ze stukającymi łyżkami w garnki „oburzonymi”, to walka z ludźmi zdeterminowanymi, gotowymi na wszystko i ogarniętymi religijnym szaleństwem.