Radosław Korzycki: Prezydent Barack Obama wyraził oburzenie w związku z użyciem przez reżim Baszszara Asada broni chemicznej przeciwko cywilom i zapowiedział zbrojną reakcję, ale zaraz się z niej wycofał, cedując odpowiedzialność za ewentualną decyzję o użyciu siły w Syrii na Kongres.
John Bolton*: Moim zdaniem to kolejny z absurdalnych ruchów obecnego gospodarza Białego Domu, który w sprawie Syrii i tematów pokrewnych, a w zasadzie całej sytuacji na Bliskim Wschodzie, zupełnie się pogubił.
Czyli nie powinien się oglądać na Kongres i uderzyć od razu?
Nie. Jestem przeciwny atakowi na Syrię. Nie o to chodzi. Uważam, że interwencja Obamy miałaby na tyle ograniczony zasięg, iż szybko stałaby się zupełnie bezcelowa. A niewykluczone, że tylko rozsierdziłaby Asada i jego najwierniejszych sprzymierzeńców, czyli irańskich ajatollahów. Ale wracając do decyzji prezydenta: oddanie odpowiedzialności Izbie Reprezentantów i Senatowi, które mogą tylko ugrzęznąć w dywagacjach, to przykład największej bierności i słabości amerykańskiego przywódcy od wielu dekad, może nawet od XIX wieku.
Nie popiera pan interwencji, a jednocześnie uważa pan wahającego się przed użyciem siły Obamę za nieskutecznego przywódcę...
To są dwie różne sprawy. Prezydent daje wyraźny sygnał światu, że nie potrafi sobie poradzić z sytuacją. A słabość Ameryki tylko zachęca jej wrogów. Tracimy wiele z naszej wiarygodności. Dlaczego teraz Obama chce rozmawiać z Kongresem, a wcześniej się powstrzymywał? Wystraszył się decyzji Wielkiej Brytanii?
Przede wszystkim absolutną porażką była koncepcja tzw. czerwonej linii, czyli wyczekiwania na moment, kiedy reżim Asada posłuży się bronią masowego rażenia, w tym wypadku atakiem na cywilów z użyciem sarinu 21 sierpnia.