Niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble w niedawnym artykule stanowczo odrzucił sugestię, że Berlin dąży do politycznego przywództwa w Unii Europejskiej. „To nieporozumienie – uspokajał Schäuble. – nie chcemy, aby inni byli tacy jak my”. Fakty opowiadają jednak inną historię – twierdzi na podstawie wyników ogólnoeuropejskiego badania politolog Edgar Grande, który przeanalizował charakter dyskusji nad kryzysem w różnych krajach Europy. Wyniki wskazują na zaskakujące różnice między Niemcami a resztą kontynentu. Większość Europejczyków widzi w ponadnarodowych europejskich instytucjach potężnych graczy w polityce wewnętrznej ich państw. Podobnie postrzegana jest rola Niemiec. Ale w samych Niemczech dominuje perspektywa krajowa. Odwiedzając Berlin przed wyborami federalnymi, można byłoby się spodziewać, że to miasto rozgrzane jest europejskimi sporami. Ale Niemcy są dziwnie obok nich. Kampania wyborcza skupiała się na nadużyciach amerykańskiego wywiadu, rosnących kosztach energii, opiece nad dziećmi. I tyle.
Boją się Niemców
Od początku kryzysu upadło wiele rządów w Europie. Niemieckiej kanclerz to jednak nie grozi. Rodacy kochają Angelę Merkel przede wszystkim dlatego, że tak mało od nich wymaga. I dlatego, że preferuje nowy w Europie sposób uprawiania polityki: merkiawelizm. Niccolò Machiavelli pisze w „Księciu”: trzeba, by ludzie kochali władcę i bali się go jednocześnie. W merkiawelizmie używa się tej zasady selektywnie. Za granicą Merkel budzi strach, ale w kraju jest kochana właśnie za to, że inne narody boją się Niemców. Brutalny neoliberalizm dla świata zewnętrznego, akceptacja dla socjaldemokratycznych idei w kraju – to zwycięski przepis, który pozwala Merkel wciąż wzmacniać pozycję Niemiec i jej samej.