Oczywiście daleko do jego wykonania. Zniszczyć tysiąc ton broni rozproszonej w kraju ogarniętym wojną domową to zadanie karkołomne. Poza tym to tylko ułamek broni, którą obie strony – i Baszar Asad, i rebelianci – dalej pozyskują u swoich popleczników, tych samych, którzy właśnie zawarli porozumienie. Jeszcze w historii się tak nie zdarzyło, by rozdawanie broni stronom wojny prowadziło do pokoju.
Jak to porozumienie rozszerzyć? Wiadomo: usiąść do rokowań. Jednak rebelianci nie chcą nawet słyszeć o rozmowach z Asadem. By rozmowy się na serio zaczęły – trzeba jeśli nie dobrej, to przynajmniej lepszej woli państw pociągających za sznurki. Rosji, która musi dalej zmiękczać Asada. Arabii Saudyjskiej i Kataru, które dozbrajają rebeliantów. Izraela, któremu wojna w Syrii na pewno nie przeszkadza, bo tylko osłabia niepewnego sąsiada. Turcji, przez którą płynie broń. Na całą scenę bliskowschodnią cień rzuca Iran, który nie tylko wspiera Asada, ale i straszy świat programem zbrojeń atomowych.
I tu niespodzianka. Nowy prezydent Iranu Hasan Rouhani napisał pojednawczy w tonie list do Obamy, na który Amerykanin odpowiedział. Nie znamy treści korespondencji, ale wymiana listów skłania do spekulacji, że na marginesie zbliżającego się Zgromadzenia Generalnego ONZ w Nowym Jorku doszłoby do rozmów obu prezydentów, pierwszego spotkania od rewolucji Chomeiniego. Rouhaniemu zależy na przełomie, bo chciałby wykazać, że dyplomacją zdziała więcej niż jego twardogłowy poprzednik wojowniczą retoryką. Obama też wolałby odpracować przyznaną awansem Pokojową Nagrodę Nobla. A i Putin, który zbudował Iranowi reaktor, mógłby łagodzić nastroje.
Scenariusz regionalnego pokoju pisze się gładko. Republikański krytyk Obamy senator John McCain zarzuca prezydentowi naiwność i słabość – dał się zwieść Rosji, a flirt z Iranem to strata czasu. Podobną do syryjskiej wojnę domową w Libanie wygaszano 15 lat. Na razie jednak my, kibice, zachowajmy się jak Komitet Noblowski – wesprzyjmy ludzi, którzy chcą raczej negocjować, niż strzelać.