Co prawda norweskie wybory wygrała rządząca od dwóch kadencji Partia Pracy Jensa Stoltenberga (30 proc. zdobytych głosów), ale ich partnerzy koalicyjni wypadli słabo, więc już nie porządzą. Jednak i Partia Konserwatywna (27 proc.), która po ośmiu latach w poczekalni przejmuje władzę, skazana będzie na koalicję, i to z trudnym partnerem, populistyczną i antyimigrancką Partią Postępu (15 proc.), która po raz pierwszy wejdzie do rządu. To jej aktywistą do 2006 r. był Anders Breivik. Do kompletu potrzebne jest wsparcie liberałów i chadeków, którzy na wstępie zadeklarowali, że nie utworzą gabinetu z postępowcami.
Pogodzeniem tych wszystkich partyjnych sprzeczności zajmie się przyszła premier Erna Solberg. Ma na to jeszcze ponad miesiąc, ale o ustępstwa nie będzie łatwo, bo nazywana jest Żelazną Erną. Na czele Partii Postępu też zresztą stoi kobieta o mocnym charakterze Siv Jensen. Konserwatyści obiecali zmniejszenie podatków i większy udział firm prywatnych w sektorze publicznym. Postępowcy z kolei domagają się śmielszego sięgania po środki z funduszu rezerwowego, przeznaczonego dla przyszłych pokoleń. Jest na nim już grubo ponad pół biliona euro z opodatkowania wydobycia ropy i gazu ziemnego. Norwegia w przeciwieństwie do reszty Europy martwi się, jak rozsądnie zagospodarować nadmiar środków. Rozpuszczona wysokimi płacami norweska siła robocza jest niekonkurencyjna, a państwowym gigantom, takim jak Statoil, przydałby się zastrzyk prywatnej energii i konkurencyjności. Jako ukłon w stronę koleżanki Siv, Erna pewnie zaostrzy politykę imigracyjną. Ale do gospodarki nie da się sobie wtrącać.