Düsseldorf, niedziela 8 września. Na dwa tygodnie przed wyborami do Bundestagu Angela Merkel przemawia do ponad 7 tys. zwolenników. 73-letnia Gudrun Schuster specjalnie przyjechała na to spotkanie z miasteczka Rheine w pobliżu granicy holenderskiej. Ona i jej mąż po raz pierwszy zdecydowali się poprzeć chadeków z CDU. „Głosowaliśmy wcześniej na socjaldemokratów, partię zwykłych ludzi. Ale oni chcą coś zmieniać, a to nam się nie podoba. Jesteśmy emerytami, powodzi nam się dobrze. Stawiamy na bezpieczeństwo” – tłumaczyła dziennikarzowi „Die Welt”.
Na tle targanej kryzysem południowej Europy Niemcy rzeczywiście radzą sobie znakomicie. Bezrobocie (6,8 proc.) należy do najniższych w Unii. Ponad trzy czwarte obywateli uważa własną sytuację finansową za dobrą lub bardzo dobrą – pokazuje sierpniowy sondaż telewizji ARD. Kanclerz Merkel miała więc w tej kończącej się kampanii wyborczej tylko jeden cel: przekonać, że pod jej rządami najbliższe cztery lata nie będą gorsze. I chyba jej się udało.
Na czerwcowym spotkaniu z przemysłowcami Merkel zarzekała się, że reformy nie muszą boleć: „Jeśli wszyscy są zadowoleni, a mimo to udaje się osiągnąć cele budżetowe, to przecież też jest dobrze”. Zaciskać pasa mają inni: Grecy, Hiszpanie, Portugalczycy. My, Niemcy, na szczęście nie musimy – taki przekaz płynie od polityków rządzącej koalicji…
Cały artykuł Filipa Gańczaka w aktualnej POLITYCE – dostępnej w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej.
W numerze także komentarz słynnego niemieckiego socjologa Urlicha Becka o sytuacji w Niemczech przed wyborami federalnymi i dwóch obliczach kanclerz Angeli Merkel.