Była kiedyś w Barcelonie piaszczysta wyspa, Maians. 250 lat temu, kiedy zdążyła już zrosnąć się z miastem, powstała na niej dzielnica. Nazwano ją Barcelonetą, małą Barceloną, Barcelonką. Mieszkali w niej rybacy i robotnicy, mieszkali i poeci. Bywała zakazanym terytorium, na które bali się zapuszczać barcelończycy.
Choć dziś otaczają ją luksusowe hotele i restauracje dla turystów, Barceloneta pozostała wyspą.
***
Obywatelka republiki, Consuelo, lat 84, jak co dzień po przebudzeniu wdziewa czarną suknię i otwiera drzwi do mieszkania wychodzącego prosto na ulicę. Zasłania je firanką, którą przymocowuje do framugi klamerką, i zasiada w fotelu na środku salonu. Nasłuchuje, sama nie będąc widzianą. Wie wszystko, a może i więcej. Trwa w końcu na posterunku od 43 lat, odkąd przyjechała tu z rodzinnej Granady. Taksówką, za 400 peset – jak lubi opowiadać tym, którzy odchylą firankę i zajdą do niej z wizytą.
Kilkadziesiąt metrów na lewo, na rogu ulic Ginebra i Pizarro, obywatel Jaime Tomillero podnosi rolety w barze Jai-ca odziedziczonym po wuju. To jeden z najstarszych lokali w dzielnicy, o czym świadczy wysłużony kontuar, zastawiony panierowanymi owocami morza. Na kawę wpadają z rana kumple, których Jaime zna od pół wieku. Renciści i emeryci mogliby tu debatować cały dzień. Przed południem dyskretnie się jednak ulatniają, bo napływa druga zmiana, ta, na której można zarobić: blond czupryny i zaróżowione od słońca karczki, sprowadzone tu przez TripAdvisora albo Lonely Planet.
Obywatel Vicens Forner – w poprzednim wcieleniu właściciel i pracownik warsztatu metalurgicznego przy porcie, ale od czasu walki z nowotworem kronikarz dzielnicy – wstaje od stolika, wiesza na szyi aparat i rusza na obchód ulicami, z których wszystkie prowadzą do morza.