Ambasador Rosji w ONZ Witalij Czurkin nie mógł sobie darować, kiedy jego amerykańska odpowiedniczka w Radzie Bezpieczeństwa Samantha Power ogłosiła, że spotkała się z członkiniami Pussy Riot. „Nie dołączyła do ich zespołu?” – zatwittował kąśliwie. „Oczekiwałbym, że zaprosi je do występu w Katedrze Narodowej w Waszyngtonie, (…) potem w Mekce, a na końcu pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie”. Na złośliwość rosyjskiego dyplomaty amerykańska ambasadorka odpowiedziała: „Nie umiem śpiewać, ale jeśli Pussy Riot mnie zechce, nasz pierwszy koncert będzie dla rosyjskich więźniów politycznych, na żywo z Matroskoj Tisziny”. To jedno z najstarszych więzień w Moskwie, dziś areszt śledczy.
Wymiana uszczypliwości między Czurkinem i Power przypomniała jednak o rozziewie między retoryką Ameryki w obronie demokracji na świecie a jej realnymi dokonaniami w tym zakresie. Członkinie Pussy Riot, Maria Aljochina i Nadieżda Tołokonnikowa, wyszły w końcu na wolność dzięki olimpiadzie w Soczi, a nie pod naciskiem Zachodu. Dorobek administracji Baracka Obamy w walce z łamaniem praw człowieka też nie jest imponujący. Dlatego Power jest w pewnym sensie postacią tragiczną, bo zanim została wysokim funkcjonariuszem rządu, była sumieniem amerykańskiej polityki zagranicznej – oskarżała ją o bierność w obliczu cierpień ofiar ucisku, przemocy i ludobójstwa. Teraz musi firmować takie stanowisko.