W hotelach w Suchumi lepiej nie proponować, że zapłaci się w lari – gruzińskiej walucie – i nie pozwalać sobie na uwagi, że przecież formalnie wciąż jest się w Gruzji, bo natychmiast ląduje się na ulicy. Lepiej też nie pytać, po kolejnej kontroli rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, czy w niepodległej Abchazji funkcjonują jakiekolwiek abchaskie instytucje. Nawet w prywatnej kwaterze codziennie usłyszysz od gospodarzy, jakim wcieleniem zła są Stany Zjednoczone i Gruzja.
Nienawiść wrosła tu w serca dawno temu. Konflikt zaostrzył się już w latach 30. ubiegłego wieku, gdy Abchazja weszła w skład republiki gruzińskiej jako podmiot autonomiczny. Ta drobna okoliczność – nieistotna przecież w wielkim imperium – w 1991 r. przyniosła kolosalne konsekwencje. Gdy ZSRR się rozpadł, tylko republiki związkowe, a nie autonomiczne, mogły wybić się na niepodległość.
W Gruzji akurat trwała wojna domowa. Czeczenami walczącymi po stronie abchaskiej dowodził słynny później z wojny z Rosją Szamil Basajew. Gruzini wygrali jednak pierwszą fazę konfliktu, podpisano nawet rozejm, który, dając sporą autonomię Abchazji, zakładał pozostanie regionu w granicach Gruzji. Porozumienie przetrwało tylko miesiąc. Nagła ofensywa Abchazów, wspieranych przez Rosjan, zaskoczyła Gruzinów, którzy w popłochu uciekli z regionu. Abchazja stała się niezależna od Tbilisi i coraz bardziej zależna od Moskwy. Finał tego procesu nastąpił w sierpniu 2008 r., kiedy Gruzja przegrała krótką wojnę z Rosją.
Tylko flaga jest nowa
Omar Khashba, miejscowy biznesmen i znajomy prezydenta republiki, wcale nie jest zadowolony z niepodległości. – Wszystko tu jest na pokaz – macha ręką, popijając tureckim wzorem maleńką czarną kawę o mocy stu Red Bulli.