W sondażach opinii publicznej dominuje nad swymi potencjalnymi rywalami. W ważnym dla wyborów stanie Iowa popiera ją pięć razy tylu respondentów, co następną w demokratycznej klasyfikacji senator Elizabeth Warren. Wygląda na to, że tylko kataklizm albo kłopoty ze zdrowiem mogą jej odebrać nominację Partii Demokratycznej.
Hillary Clinton przeważnie zbywa jednak pytania o prezydenckie ambicje, jakie płyną wartkim potokiem od mediów, jej zwolenników i potencjalnych konkurentów. Ale niedawno na moment zabrakło jej słów, gdy pod koniec spotkania w Oregonie sześcioletnia dziewczynka zapytała: „Czy w 2016 r. chcesz, aby do ciebie mówiono Madam Prezydent czy Pani Prezydent?”. Hillary wyglądała na zakłopotaną i zeszła ze sceny bez odpowiedzi, wzruszając komicznie ramionami.
Do wyborów jeszcze prawie dwa i pół roku. Tyle samo czasu przed elekcją z 2008 r. autorzy sondaży nie wymieniali nawet nazwiska Baracka Obamy. Więc niby za wcześnie na typowanie finalistów. Lecz tym razem po jednej stronie sceny politycznej faworyt wydaje się oczywisty. „Ready for Hillary”, tzw. Super PAC, czyli formalnie niezależny fundusz wyborczy, już zbiera podpisy i pieniądze, sprzedaje koszulki, dresy, czapki, torebki, kubki, kieliszki, breloczki etc. z inicjałami lub pełnym nazwiskiem ulubionej kandydatki na kandydatkę. Wśród jej popleczników jest jedna z najbogatszych kobiet Ameryki, Laurene Powell Jobs, wdowa po twórcy Apple. Prawica nie bez powodu zaczęła więc nazywać nieoficjalną wciąż kampanię Clinton „Queen’s Machine” – czyli Machina Królowej.
Sama Hillary Clinton na razie odbiera nagrody, udziela wywiadów, pokazuje się w otoczeniu gwiazd świata mody i na galach w Hollywood, pisze pamiętniki oraz – co ważniejsze – wygłasza przemówienia za honoraria sięgające 200 tys.