Na zdjęciach chłopcy wyglądają jak ułożona na piachu drużyna kibiców piłkarskich. W oczy rzucają się kolorowe koszulki: z jedenastką „Ibrahimovic”, z siedemnastką „Nani” albo z dziesiątką „Kaka”. Ale to tylko okrutne złudzenie. Niczym bydło ten rząd młodych męskich ciał z rękami za plecami w pełnym słońcu czeka na egzekucję z rąk oprawców Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu. Sunniccy dżihadyści, cali w czerni, wkrótce strzelą w kilkaset głów rzekomo irackich żołnierzy, szyitów, schwytanych przy zajmowaniu Mosulu.
Zajęcie tego miasta to kolejny ważny etap podbojów. Przez ostatnie dwa lata dżihadyści, zwani w skrócie IPIL, zdobywali najpierw pogrążoną w wojnie domowej północną Syrię, a potem wschodni Irak. Pustynna granica stanowiła taką przeszkodę jak linia kreślona kijem na piasku. W Iraku przejęli tony broni pozostawionej po prawie 20 latach wojen i konfliktów. Jeszcze więcej przypłynęło z Libii. Znaleźli też sojuszników: zeźlonych sunnickich przywódców plemiennych, niedobitki partii Baas Saddama Husajna i zwykłych ludzi wściekłych na Bagdad za to, że nie mają nawet kanalizacji, a prądu wystarcza na trzy godziny dziennie.
Ludzie z IPIL nie potrzebowali państwowego patrona. Pierwsze większe pieniądze zarobili na sprzedaży ropy z syryjskich pól naftowych. Ponad 30 mln dol. dostali za antyki ukradzione w zachodniej Syrii. W samym Mosulu zrabowali z banków i w sprzęcie oszałamiające 1,5 mld dol., czyli równowartość 9 myśliwców F-35 lub tyle, ile Polska wydaje rocznie na kulturę. Wreszcie prędkość, z jaką padł dwumilionowy Mosul, i okrucieństwa IPIL postawiły na baczność nawet tych, którzy ze względu na interesy mogli na ich działalność przymykać oko. Z planem ustanowienia kalifatu, obalenia lokalnych władz i wymordowania niewiernych dżihadyści zagrażają dosłownie wszystkim.