Gdy pierwszy raz dotarła do Bagdadu, mężczyźni na nią pluli, ale już za drugim razem rzucali jej palmy pod nogi jak Jezusowi. Bali się jej wszyscy, oprócz Kurdów, którzy jej nienawidzili. Gertrude Bell, drobna i rozchwiana emocjonalnie arystokratka z północy Anglii, przez kilka lat była boginią w Iraku – w przenośni i dosłownie, bo stworzyła ten kraj. Z wykształcenia archeolog, z zawodu szpieg, została wysłana przez Londyn, aby przyglądać się upadającemu imperium osmańskiemu, a potem by pomagać przy dzieleniu jego zwłok.
Po pierwszej wojnie światowej żaden Europejczyk w Bagdadzie nie miał takiej wiedzy o regionie jak ona. Bell potrafiła pouczać miejscowych szejków, gdy się mylili co do granic własnych terytoriów plemiennych lub gdy nie przestrzegali zasad islamu, choć sama była ateistką. Gdy więc po zwycięskiej wojnie Brytyjczycy zabrali się za rysowanie nowych granic na Bliskim Wschodzie, trudno było znaleźć lepszego doradcę. Co więcej, granice Iraku zostały ponoć narysowane w jej prywatnym domu w Bagdadzie. I to ona trzymała ołówek.
Narysowany wtedy Irak jest sztucznym tworem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nigdy wcześniej nie istniał na tych ziemiach przypominający go organizm polityczny, a mieszanka wyznań i etniczności w nim zamknięta od początku miała charakter wybuchowy. Największym błędem okazało się jednak włączenie do niego ziem kurdyjskich. Kilku nieśmiałych tubylców już wtedy przy mapach, zimą 1920 r., zwracało na to uwagę pani Bell. Ale trzymającym ołówki chodziło tylko o jedno – stworzenie iluzji państwa, zupełnie podporządkowanego Londynowi, na obszarze bogatym w ropę naftową, koniecznie z dostępem do morza.