Ostatnio stosunki między Niemcami a USA ochłodziły się tak mocno 11 lat temu, gdy rząd Gerharda Schrödera sprzeciwił się amerykańskiej inwazji na Irak. Teraz chodzi o wywiad amerykański. Rok temu Edward Snowden doniósł, że Amerykanie szpiegowali m.in. abonentów niemieckich sieci telefonicznych, prawdopodobnie na podsłuchu mieli także prywatne rozmowy kanclerz Angeli Merkel (wcześniej również Schrödera). Wiosną Amerykanie nie zgodzili się przedstawić materiałów, które zgromadzili, inwigilując Merkel, a teraz Niemcy zaczęli ujawniać amerykańskich informatorów w swoich urzędach i wydalili z kraju szefa berlińskiej komórki CIA.
Skandal wygląda jak z czasów zimnej wojny i powieści Johna le Carré: urzędnik z ministerstwa obrony i pracownik centrali wywiadu mają być amerykańskimi agentami. Ten drugi miał podobno niezauważony wynosić z biura całe segregatory dokumentów, które kopiował, a za ich przekazywanie brał pieniądze. Jak to w historii szpiegowskiej jest sporo różnych „nie wiadomo”, np. czy ów pracownik brał pieniądze jedynie od sojuszników? Oburzenie na łamanie zasad i podrywanie zaufania podchwyciła m.in. rosyjska prasa, która obficie cytowała wypowiedzi niemieckich polityków, od lewa do prawa, albo pomstujące na amerykańskie podstępy, albo wskazujące na bezsens takiego zachowania w przypadku dwóch tak bliskich mocarstw. Amerykanie nie mają sobie wiele do zarzucenia, tym bardziej że obie służby blisko współpracują i Niemcy i tak dzielą się wieloma własnymi danymi wywiadowczymi. USA dają do zrozumienia, że nadal będą podglądać i słuchać, bo taka jest natura wywiadów.
Kanclerz Merkel, sama przez Amerykanów podsłuchiwana, nie spodziewa się, by doszło na tym tle do jakiegoś trwałego rozłamu i by skandal szpiegowski utrudnił np.