Samolot malezyjskich linii lotniczych spadł na pola pod Donieckiem. Prawdopodobnie został zestrzelony, prawdopodobnie przez przypadek. Zginęło prawie 300 osób, a świat, co całkowicie zrozumiałe, wyraża oburzenie, bo przecież każda i każdy z nas mógł się znajdować na pokładzie.
Dopuszczono się aktu terroryzmu i jasnym jest, że dziwny konflikt rosyjsko-ukraiński stał się problemem globalnym. Większość ofiar stanowią Holendrzy, wielu Malezyjczyków dowiedziało się właśnie, gdzie leży Ukraina i co się tam dzieje, malezyjski rząd wysyła swoich urzędników, by zbadali okoliczności itd. I tu pada ważne pytanie: czy katastrofa zmieni bieg zdarzeń na Ukrainie?
Równie ważnie jest inne pytanie: czy powinniśmy pozostać bezczynni, mimo że tylko w Europie i w jej bezpośrednim sąsiedztwie od dłuższego czasu trwają w najlepsze co najmniej trzy bardzo poważne kryzysy? Oprócz Ukrainy to wojna domowa w Syrii (40 miesięcy, ćwierć miliona ofiar, kilka milionów uchodźców). Z Afryki napływa niesłabnąca fala imigrantów. Mało nas one obchodzą do czasu, gdy nie dotykają nas osobiście albo nie zdarzy się tam coś naprawdę tragicznie spektakularnego, jak atak z użyciem broni chemicznej, utonięcie kilkuset śmiałków próbujących dostać się na Lampedusę albo gdy ukraińskie pole jęczmienia stanie się scenografią upiornej powtórki z Lockerbie.
W takich przypadkach politycy natychmiast zaczynają interesować się sprawą. Obama rozmawia z Putinem, pospiesznie zbiera się Rada Bezpieczeństwa ONZ, padają deklaracje o sankcjach, zdecydowanych akcjach itd. Niestety nie przynosi to rozwiązania samego problemu. My, obywatele, wiemy, że nasi przywódcy robią teatr i zwyczajnie godzimy się na ten pic. Wszystko odbywa się z obopólnym zrozumieniem.