Odpowiedź teoretycznie jest prosta: nie ma takich granic. Wirusy tak jak z upodobaniem łamią bariery gatunkowe, przemierzają również kraje i kontynenty – więc nie ma co się dziwić, że zakażeni nimi ludzie mogą trafić w najodleglejsze zakątki świata. Ptasia grypa zawędrowała kiedyś do Europy z Azji, jej świńska odmiana zawleczona została z Ameryki Środkowej. Przy szybkich podróżach i nawykach niesłużących higienie, tego rodzaju migracje są nie do uniknięcia.
Na szczęście nie każdy wirus ma taką łatwość, jak wspomniana grypa, do przenoszenia się wśród ludzi. Ebola jest tego przykładem. Okres tzw. inkubacji wynosi wprawdzie od 8 do 10 dni (można więc nie mieć jeszcze dolegliwości, rozpoczynając podróż), ale ebolą nie sposób się zakazić, dopóki nie rozwiną się objawy.
Zarazek ten nie w każdym klimacie czuje się dobrze i nie rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Wsiadając dziś do samolotu i zajmując miejsce przy zakatarzonym i kaszlącym pasażerze, znacznie bardziej obawiałbym się przeziębienia niż zainfekowania ebolą.
Zdiagnozowany w USA mężczyzna, u którego wykryto w Teksasie groźnego bakcyla, wrócił z Liberii, która od początku obecnej epidemii – wraz z Gwineą i Sierra Leone – najbardziej na niej ucierpiała. Służbom medycznym nie udało się do tej pory powstrzymać w tych krajach rozprzestrzeniania wirusa i nie wydaje mi się, aby dał radę wysłany w ten rejon kontyngent amerykańskich żołnierzy. Jeśli system opieki zdrowotnej całkowicie się załamał, a ludzie nie mają wody do picia, to jak zmusić ich do zgłaszania się z dolegliwościami do punktów medycznych albo jak egzekwować mycie rąk?
Światowa Organizacja Zdrowia poinformowała, że udało się na razie opanować sytuację w Nigerii i Senegalu.