Przejęcie obu izb Kongresu przez republikanów w niedawnych wyborach teoretycznie skazuje prezydenta na rolę lame duck, kulawej kaczki, czyli polityka, który w sprawach krajowych nic istotnego nie może już zrobić bez ich zgody. Prezydenci amerykańscy w takiej sytuacji korygowali zwykle swój dotychczasowy kurs i próbowali porozumienia z opozycją. Obama wybrał jednak konfrontację.
20 listopada oznajmił, że jednostronnie, z pominięciem Kongresu, uchyla groźbę deportacji wiszącą nad mniej więcej połową z 11 mln nielegalnych imigrantów i otwiera im drogę do legalizacji pobytu w USA. Decyzja wywołała furię republikanów i radość lewicowego trzonu demokratów. Zmartwiła jednak centrowych komentatorów, którzy w kwestii imigracji sympatyzują z wizją prezydenta, ale nie godzą się z jego metodami. Pokazanie republikanom gestu Kozakiewicza zapowiada bowiem coraz brutalniejszą wojnę domową w amerykańskiej polityce.
Po prostu – amnestia
Ogłaszając swój executive order (dekret prezydencki), Obama nie miał właściwie wyboru. Przeważająca większość nielegalnych to przybysze z Ameryki Łacińskiej, którym prezydent dawno obiecał reformę imigracyjną. Ma ona zapewnić im de facto amnestię (choć rząd nie chce, by tak to nazywać), a więc możliwość legalnego pobytu i pracy w USA. W 2013 r. Senat, wówczas z nieznaczną większością demokratów, uchwalił ustawę opatrującą legalizację pobytu licznymi warunkami, jak uregulowanie należnych podatków i niekaralność. Nowe przepisy miały wejść w życie po uszczelnieniu granic. W Kongresie zdawał się formować konsens na rzecz reformy.