Bojownicy Państwa Islamskiego (PI) wkroczyli do Tal Ghazal z czterema czołgami i dziesięcioma pikapami na czele. Wyposażeni jedynie w karabiny kurdyjscy obrońcy miasteczka położonego kilkanaście kilometrów od granicy tureckiej przyczaili się za pobliskimi budynkami. – Gdy tylko zaczęli się zbliżać, otworzyliśmy ogień – mówi Ferhat, 23-letni członek Ludowych Oddziałów Obrony (YPG), kurdyjskiej bojówki walczącej z dżihadystami w północnej Syrii.
W Tal Ghazal Kurdowie bronili się rozpaczliwie. By uniknąć schwytania żywcem, jeden z kolegów Ferhata, ciężko ranny i pozostawiony na polu walki, wysadził się w powietrze. Kolejny podbiegł do jednego z czołgów, otworzył klapę i wrzucił do środka granat. Zabił wszystkich, w tym siebie.
Ferhat, choć ranny (kula snajpera trafiła go w nogę, roztrzaskując kość piszczelową), ocalał. Dziś dochodzi do siebie w tureckim szpitalu. Prosi o zachowanie anonimowości. YPG, w której walczy, to syryjska filia Partii Pracujących Kurdystanu, czyli PKK, którą zarówno Turcja, Stany Zjednoczone, jak i Unia Europejska uważają za grupę terrorystyczną.
Kurdowie od początku wojny domowej w Syrii walczą z całym światem, od względnie umiarkowanych rebeliantów Wolnej Armii Syryjskiej, którzy oskarżali ich o współpracę z rządem Baszara al-Asada, po sprzymierzonych z Al-Kaidą bojowników Dżabhat an-Nusra. Nigdy nie spotkali się jednak z wrogiem, który dysponowałby taką siłą rażenia, jaką ma dziś Państwo Islamskie.
Ofensywa, na fali której PI dotarło w pierwszych dniach października pod bramy Kobane, miasta o rzut kamieniem od granicy z Turcją, rozpoczęła się 19 września. Wyposażeni w czołgi i pojazdy opancerzone – zdobyte podczas wcześniejszych walk w Iraku – ekstremiści przeszli przez okolice Kobane jak huragan, zdobywając w ciągu paru tygodni setki wiosek i dziesiątki miast, w tym Tal Ghazal, i spychając w kierunku Turcji lawinę przerażonych kurdyjskich uchodźców.
To, że oddziały PI nie zdołały do dziś zdobyć miasta, Kurdowie zawdzięczają w dużej mierze powietrznej odsieczy USA i jej arabskich koalicjantów. Naloty, które trwają od końca września, wydają się przynosić skutki. – Zwłoki bojowników PI leżą na ulicach niektórych dzielnic – opowiada Mohammed, 42-letni mechanik walczący w szeregach YPG. – Zwykle staramy się ich pogrzebać, ale ze względu na walki ostatnio nie mamy jak. Dlatego ciężko tam teraz oddychać. Sami Amerykanie obliczają, że ich myśliwce zabiły już ponad 600 dżihadystów.
– Amerykanie trafiają ich tam, gdzie trzeba – mówi Anwar Muslim, samozwańczy burmistrz Kobane. – Około 70 proc. ciężkiej artylerii PI poszło z dymem. Przestrzega jednak przed optymizmem. – PI straciło wielu bojowników, ale wciąż wysyłają przeciwko nam samochody pułapki, wciąż przeprowadzają samobójcze ataki, wciąż ostrzeliwują nas z obrzeży miasta – przekonuje, że nic jeszcze nie jest przesądzone.
Milczące czołgi
– Walczymy, stojąc plecami do muru – mówi Ismet Szejk Hasan, szef miejscowych bojówek YPG. Mur to dla niego Turcja. Z wyjątkiem jedynego, znajdującego się pod gradem bomb przejścia granicznego Kobane pozostaje odcięte od świata, podczas gdy bojownicy PI otrzymują posiłki z innych części Syrii. Ismet przekonuje, że amerykańskie naloty są Kurdom oczywiście na rękę, ale nie wystarczają: – Wróg ukrywa się w częściowo zburzonych domach, a nam brakuje ciężkiej broni, by móc go stamtąd wykurzyć.
Oblężonym w mieście partyzantom i garstce cywilów brakuje wody pitnej, mleka dla niemowląt i leków. W Kobane były kiedyś trzy szpitale. PI zniszczyło wszystkie. Został tylko szpital polowy. Ludzie jedzą co popadnie. Czasami zarzynają bydło, które pozostawili po sobie uchodźcy, w poszukiwaniu jedzenia włamują się do opuszczonych domów i mieszkań.
Zdecydowana większość cywilów uciekła do Turcji. Fatma, młoda gospodyni domowa z okolic Kobane, wskoczyła z rodziną na ciągnik i ruszyła w stronę granicy, gdy tylko zobaczyła czarną flagę PI powiewającą nad pobliską wsią. – Ostrzelali nasze domy z czołgów i z dział – mówi. – Zastrzelili mojego kuzyna. Sąsiadowi ścięli głowę. Do Turcji dotarła pod koniec września po pięciu dniach wyczekiwania na przejściu granicznym. Dziś koczuje w tureckim miasteczku, czasami w zatłoczonym przez uciekinierów meczecie, zdarza się jej spać na ulicy.
Turcja, w której schronienie znalazło już ponad półtora miliona syryjskich uchodźców, tylko od połowy września wpuściła do siebie 200 tys. uciekających przed ekstremistami Kurdów. Oblężonym w Kobane bojownikom YPG nie zaoferowała jednak żadnej pomocy wojskowej. Mimo że Ankara formalnie bierze udział w zmontowanej przez USA koalicji przeciwko PI, tureckie czołgi, z których widać z odległości kilkuset metrów słupy dymu nad Kobane, milczą jak zaczarowane.
Turcja się obawia, że stając do walki z nowym wrogiem, czyli PI, wzmocni starego, czyli kurdyjskich separatystów. „PKK to dla nas to samo co Państwo Islamskie” – uważa prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. Kurdowie, choć brak im na to niezbitych dowodów, powtarzają uparcie, że Erdoğan potajemnie wspiera PI.
Naciskany przez Waszyngton, by stawić czoła PI, prezydent Turcji sugeruje, że gotów byłby wysłać wojska do Syrii, ale tylko wtedy, gdy USA i jego koalicjanci zobowiążą się obalić reżim Asada. Ekstremiści to tylko przejaw choroby, której główną przyczyną jest reżim w Damaszku, uważa. Zachód, który z zapartym tchem śledzi walki w Kobane, powinien raczej przyjrzeć się zbrodniom Asada.
Prezydentowi wtóruje premier Ahmet Davutoğlu: „Ci sami ludzie, którzy milczą w obliczu zagłady 300 tys. Syryjczyków w ciągu ostatnich trzech lat, którzy ignorują użycie przez reżim broni chemicznej, rakiet i bomb rozpryskowych przeciwko ludności cywilnej, próbują dziś stworzyć wrażenie, że Turcja ma obowiązek własnoręcznie i bezzwłocznie rozwiązać problem w Kobane”.
Kurdowie na spalonym
– Polityką Turcji wobec syryjskich Kurdów kieruje dziś zarówno strach, jak i oportunizm – uważa Atilla Yeşilada, analityk z Global Source Partners, stambulskiej firmy konsultingowej. Z jednej strony władze w Ankarze zdają sobie sprawę, że każdy krok podjęty przeciwko PI może sprowokować odwet, któremu nie są w stanie zapobiec. Według tutejszych służb w szeregach PI walczy około tysiąca obywateli tureckich. Sympatyków PI wewnątrz kraju jest o wiele więcej. Turecka granica z Syrią ciagnie się przez ponad 900 km. Jej przekroczenie nie stanowi żadnego problemu. Ze wszystkich państw wdrożonych do koalicji przeciwko PI to właśnie Turcja jest narażona najbardziej na ryzyko terrorystycznych ataków.
Z drugiej strony, Ankara, choć sama prowadzi od dwóch lat negocjacje pokojowe z PKK, postrzega bitwę o Kobane jako okazję do zadania bolesnego ciosu kurdyjskim separatystom. – Chcą utrzeć nosa PKK, dać im nauczkę, położyć kres kurdyjskim aspiracjom do autonomii, przynajmniej w Syrii – mówi Yeşilada.
Ponaglany przez zachodnich sojuszników Erdoğan w końcu zgodził się na pierwsze poważne ustępstwo wobec syryjskich Kurdów, przepuszczając przez terytorium Turcji liczący 150 bojowników konwój, wysłany do Kobane przez Regionalny Rząd Kurdystanu w północnym Iraku. Gest ten nastąpił jednak zbyt późno.
Parę tygodni wcześniej, po tym jak prezydent Turcji dał do zrozumienia, że Kobane może paść lada chwila, a on sam nie kiwnie palcem, by temu zapobiec, przez zdominowany przez Kurdów południowy wschód Turcji przetoczyły się gwałtowne protesty. W Diyarbakır, około 100 km na północ od granicy z Syrią, sympatycy PKK starli się z miejscowymi islamistami, oskarżając ich o wspieranie PI. Grupa Kurdów brutalnie zlinczowała 16-letniego chłopca, związanego z muzułmańską grupą charytatywną. W Adanie zamaskowani sprawcy zamordowali kolportera kurdyjskiej gazety. Ostateczny bilans zamieszek, które odbiły się również echem w kurdyjskich dzielnicach Ankary, Izmiru i Stambułu, wyniósł około 40 ofiar. Uwięziony od 15 lat przywódca grupy Abdullah Öcalan wezwał młodych Kurdów do zaniechania przemocy, ale ostrzegł, że pertraktacje z rządem legną w gruzach, jeśli Kobane upadnie.
Dżihadyści, mimo strat poniesionych w walkach z YPG i wskutek bombardowań z powietrza, nie zaniechali prób zdobycia miasta. Kobane to dla nich cenny łup. – Wypierając z tej części kraju Kurdów, zabezpieczyliby drogę, która łączy peryferie Aleppo z okupowanym przez nich wschodem Syrii aż po granicę z Irakiem – mówi Aron Lund, analityk Carnegie Endowment for International Peace. Panowanie w obszarach przygranicznych to element strategii PI, a gospodarcza potęga dżihadystów opiera się w znacznej mierze na kontrolowaniu szlaków handlowych i przemytniczych oraz na przechwytywaniu pomocy humanitarnej dla ludności cywilnej oraz broni dla umiarkowanych przeciwników Asada.
Symbol: Kobane
Po dwóch miesiącach nieustających walk, regularnie relacjonowanych przez zachodnie media, Kobane przeobraziło się jednak zarówno dla PI, jak i Kurdów w coś więcej niż kolejne pole walki. Dla tych pierwszych bitwa o miasto to doskonała okazja, by na oczach całego świata upokorzyć potężne USA. Trudno się więc dziwić ich gotowości do wysyłania na pastwę amerykańskich bombowców setek, może nawet tysięcy nowych rekrutów. Dla tych drugich, ludu bez ojczyzny, Kobane to kolejny symbol w walce o narodową tożsamość, miejsce, które stało się nagle bliskie i drogie każdemu z 30 mln Kurdów rozsianych po Bliskim Wchodzie.
Ferhat nie traci ducha. Jak tylko zwlecze się o własnych siłach ze szpitalnego łóżka, chce wrócić do Syrii, by bronić swego miasta. Twierdzi, że dżihadyści zawładnęli całym zachodem Iraku, bo tamtejszym wojskowym – tym, którzy poddali się bez walki – brakowało przekonania, że posiadają ojczyznę, za którą warto poświęcić życie. Tak nie będzie w przypadku kurdyjskich obrońców Kobane, zapewnia: – Jeśli Państwu Islamskiemu jest dane zdobyć Kobane, będą musieli zabić nas wszystkich.
Piotr Zalewski z pogranicza turecko-syryjskiego