Prezydent Turcji wprowadził się do nowego pałacu. Absurdalnie dużego dowodu na to, jak kompleksy ludzi władzy wpływają na architekturę. Gdy Recep Tayyip Erdoan w końcu zwątpi, czy było warto, współpracownicy na pewno przypomną mu argumenty za budową tej perełki. Mogłoby to zabrzmieć mniej więcej tak: biuro przywódcy sporego państwa leżącego na dwóch kontynentach musi być przestronne; trzeba w godnych warunkach pomieścić prezydencki personel; poprzednia siedziba ma ponad 90 lat; konstytucyjne uprawnienia prezydenta zapewne będą rosły, lider potrzebuje więc proporcjonalnie większej przestrzeni; zatem obecne tysiąc pokoi i 289 tys. m kw. będzie w sam raz. Przynajmniej na razie.
Nie można wyciągać pochopnych wniosków z faktu, że wydano równowartość 615 mln dol. Marmurowe posadzki, jedwabne tapety, wysokie płoty i bramy szczelnie chroniące przed wścibskimi obywatelami, wycinka setek drzew prowadzona w gęsto zarośniętym rezerwacie – to wszystko musi kosztować.
Obrońcy środowiska też niesłusznie protestują. W miejsce wyciętych drzew posadzono nowe, dorosłe platany – 3,75 tys. dol. za sztukę. Co prawda część z nich się nie przyjęła i uschła, ale nie każdy element tak wielkiego przedsięwzięcia musi się od razu udać. Ewentualne błędy usunie się w 2015 r., na który zabudżetowano kolejne 135 mln dol. na pałac prezydencki. To skromna kwota, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę, że prezydencki airbus – z wnętrzem zaprojektowanym według wskazówek głównego pasażera – kosztował 185 mln dol.
Wysoki, wyższy, najwyższy
Przez 11 lat premierostwa obecnego prezydenta turecka gospodarka rozwijała się średnio 5 proc. rocznie. Odnoszący sukcesy kraj potrzebuje symboli, pałac luźno inspirowany osmańskimi koszarami jest więc strzałem w dziesiątkę.