Świat

Generał Cień

Kasim Sulejmani: strażnik Bliskiego Wschodu

W ciągu ostatnich 30 lat trudno znaleźć kryzys na Bliskim Wschodzie (i nie tylko), w którym ludzie Sulejmaniego nie maczaliby palców. W ciągu ostatnich 30 lat trudno znaleźć kryzys na Bliskim Wschodzie (i nie tylko), w którym ludzie Sulejmaniego nie maczaliby palców. materiały prasowe
To on od lat pociąga tu za wszystkie sznurki. Jeśli pokój na Bliskim Wschodzie jest w ogóle możliwy, to nie bez Kasima Sulejmaniego.
Sulejmani nie jest szczególnie religijny. Jest fanatykiem, ale raczej narodowym.East News Sulejmani nie jest szczególnie religijny. Jest fanatykiem, ale raczej narodowym.

Gen. David Petraeus był już wtedy od roku dowódcą sił koalicji w Iraku. Na jednym z dyplomatycznych rautów w Bagdadzie podszedł do niego miejscowy prezydent Dżalal Talabani i wręczył mu telefon komórkowy. Zaskoczony Amerykanin spojrzał na ekran: „Drogi generale Petraeus, powinien pan wiedzieć, że ja – Kasim Sulejmani – kontroluję politykę Iranu wobec Iraku, Libanu, Gazy i Afganistanu”.

Autor tego oryginalnego esemesowego coming outu jak zwykle przesadził ze skromnością. Zwyczajowo wycofany i teatralnie niepozorny, nigdy nie podnosi głosu. Doskonale wpisuje się w bliskowschodni model bohatera – zasępiony, milczący, ale z szaleństwem w oczach. Jest jakby kolejną inkarnacją Saladyna, przy czym dziś jego kult rozprzestrzenia się za pośrednictwem serwisu YouTube. Choć lubi o sobie mówić „najmniejszy żołnierz”, 57-letni Sulejmani ma dwie gwiazdki generalskie na ramieniu, teoretycznie więc nie może już dużo bardziej awansować. Ale jego jedyny ziemski zwierzchnik Najwyższy Przywódca Iranu Ali Chamenei wymyślił dla niego nowy stopień i nazywa go „żyjącym męczennikiem rewolucji”.

Przeciwnicy Sulejmaniego z reguły go nienawidzą i jednocześnie podziwiają, choć mało który zna go osobiście. Sam rzadko mówi, raczej bywa cytowany. Żaden zachodni dziennikarz nigdy z nim nie rozmawiał. W bliższej nam estetyce przypomina raczej Karlę, mitycznego boga radzieckich szpiegów z powieści Johna le Carré. Tyle że jest potężniejszy. Irański analityk Hiszam al-Haszimi kręci nosem na treść esemesa do Petraeusa: – To już nieaktualne. On nie kontroluje polityki Iranu wobec jakichś tam państw. On jest panem i władcą Iraku, Libanu, Gazy i Afganistanu, a dziś również Syrii i Jemenu. Nawet jeśli to przesada w drugą stronę, Sulejmani był niewątpliwie najbardziej wpływowym człowiekiem ostatniej dekady na Bliskim Wschodzie. I właśnie poznał smak porażki.

Strażnik

Sulejmani od 14 lat jest dowódcą Brygady Al-Kuds, czegoś w rodzaju rozbudowanej siatki wywiadowczej z własnymi oddziałami szturmowymi. Jednostka, dziś w sile kilkunastu tysięcy ludzi, powstała zaraz po rewolucji islamskiej w 1979 r. i miała eksportować ideologię Chomeiniego aż do Al-Kuds, czyli po persku Jerozolimy. Jej bazą jest były budynek ambasady USA w Teheranie, którego zajęcie doprowadziło do zerwania stosunków dyplomatycznych z Waszyngtonem. Al-Kuds to jedna z pięciu brygad Strażników Rewolucji, pierwotnie paraarmii, która miała bronić nowego reżimu przed ewentualnym buntem regularnego wojska. Z czasem Strażnicy stali się jego elitarną częścią i tworzą dziś w Iranie kombinat wojskowo-biznesowy o mitycznych wręcz wpływach.

W ciągu ostatnich 30 lat trudno znaleźć kryzys na Bliskim Wschodzie (i nie tylko), w którym ludzie z Al-Kuds nie maczaliby palców. Na początku lat 80. w Libanie założyli Hezbollah i wyszkolili pierwsze kierownictwo tej organizacji. Przez lata współfinansowali i doposażali palestyński Hamas. Al-Kuds przygotowała zamachy w Buenos Aires na ambasadę Izraela i żydowskie centrum kultury w latach 90. Kilkuset członków brygady (w tym prawdopodobnie Sulejmani jako głównodowodzący) wspierało Bośniaków walczących z Serbami podczas wojny na Bałkanach, a kilka lat temu ludzie Sulejmaniego zlecili meksykańskiemu kartelowi zabójstwo saudyjskiego ambasadora w Waszyngtonie, co się akurat nie udało, bo kontakt kartelu okazał się amerykańskim agentem.

Taka międzynarodowa nadaktywność irańskich służb nie wynika tylko z ideologicznego żaru, który swoją drogą wyraźnie wygasł po śmierci Chomeiniego w 1989 r., ale również z geopolitycznych obaw. Nie dość, że Irańczycy są w większości szyitami, otoczonymi przez morze sunnitów, nie dość, że nie są Arabami, to jeszcze sama idea rewolucji religijnej była dla wielu sąsiednich reżimów niebezpieczna. Zapewnienie sobie spokojnej i przyjaznej okolicy – główne zadanie Brygady Al-Kuds – jest więc dla Iranu sprawą natury egzystencjalnej.

W tym jednak względzie nawet Sulejmani nie przysłużył się tak ajatollahom, jak to zrobili Amerykanie. W ciągu trzech lat (2001–03) obalili dwa sąsiadujące z Iranem reżimy – Saddama Husajna w Iraku oraz talibów w Afganistanie – które skutecznie blokowały regionalne ambicje Teheranu. Z początku Iran wspierał nawet Amerykanów w Afganistanie – od Sulejmaniego gen. Tommy Franks dostał mapy z rozmieszczeniem baz talibów. Gdy jednak w grudniu 2002 r. George Bush zaliczył Iran do „osi zła”, współpraca się skończyła. Sami Amerykanie oceniają, że co piąty ich żołnierz zginął w Iraku od ładunku wybuchowego made in Iran.

Celebryta

Niemała w tym zasługa Sulejmaniego, a nawet może zbyt duża. Z jednej strony to chłodny spec od najczarniejszej i zakulisowej roboty szpiegowskiej. Z drugiej człowiek wyraźnie upajający się swoją władzą i strachem, jaki wywołuje. Dzięki WikiLeaks wiadomo, że upodobał sobie esemesy jako sposób komunikacji z wrogiem. Gdy w 2005 r. w bagdadzkiej restauracji zginęło kilku ważnych amerykańskich agentów, Ryan Crocker, ambasador USA w Iraku, dostał od niego esemesa: „Przysięgam na grób Chomeiniego, że nie autoryzowałem ani jednej kulki wystrzelonej do Amerykanów”, choć było wiadomo, że zrobili to Irańczycy. Gdy rok później wybuchła wojna między Hezbollahem i Izraelem, zamachy na Amerykanów w Bagdadzie znienacka ustały. Po zakończeniu walk przyszła kolejna wiadomość: „Mam nadzieję, że skorzystaliście z ciszy i spokoju. Byłem zajęty w Bejrucie!”.

Jeszcze kilka miesięcy temu trudno było znaleźć jego zdjęcie w agencjach fotograficznych, poza kilkoma upozowanymi na szyickiego świętego. Nagle, pod koniec listopada, stał się w Iraku celebrytą. Uśmiechnięty Sulejmani z jezydami, Sulejmani przytula Kurdów, Sulejmani się modli – jak twierdzi Mohsen Sazegara, były Strażnik Rewolucji, obecnie na emigracji w USA, decyzja o sesji zdjęciowej była efektem nieco panicznej zmiany frontu przez reżim ajatollahów. Z zakulisowego gracza Sulejmani stał się widocznym symbolem irańskich wpływów w regionie, aby – jak przekonuje Sazegara – pokazać światu i samym Irańczykom, że bez tej irańskiej pomocy Irak już by się rozpadł.

Cztery lata temu państwo to stało się folwarkiem Sulejmaniego. W 2010 r. przez dziewięć miesięcy Irakijczycy nie byli w stanie wyłonić rządu. W końcu Irańczyk zaprosił liderów irackich Kurdów i szyitów. Kilka dni później w Bagdadzie nowym-starym premierem został Nuri Al-Maliki. Michale Gordon i Bernard Trainor, autorzy książki „The Endgame” o amerykańskiej epopei w Iraku, twierdzą, że Sulejmani postawił wtedy dwa warunki. Po pierwsze, Kurd Talabani nadal ma być prezydentem – Teheran jak ognia obawia się rozpadu zachodniego sąsiada i w konsekwencji niepodległego Kurdystanu, bo co 10 obywatel Iranu jest Kurdem. I po drugie, wszyscy Amerykanie muszą wyjechać z kraju.

Amerykanie zostali upokorzeni. Stracili w Iraku ponad 4 tys. żołnierzy i około biliona dolarów. Liczyli na stałe bazy, a do końca 2011 r. musieli wyjechać prawie wszyscy. Nie mogli zlekceważyć decyzji, którą podjął uznany przez nich premier Maliki. Od tego momentu nie było już wątpliwości, kto rządzi w Iraku. Sulejmani w Bagdadzie płacił wszystkim: politykom, wojskowym, dziennikarzom. A jak trzeba było, to zastraszał i zabijał.

Ratownik

Powstanie tzw. Państwa Islamskiego i atak radykałów na Irak wyraźnie go zaskoczyły. Licząc od 10 czerwca, w ciągu 48 godzin skapitulowało sześć irackich dywizji, w sumie 350 tys. żołnierzy. Oddziały radykałów bez problemu zajęły Mosul, drugie największe miasto Iraku, a także m.in. Tikrit i Samarrę. Samolot z Sulejmanim wylądował w Bagdadzie już 11 czerwca. Dexter Filkins z „New Yorkera” pisze, że Irańczyk natychmiast przejął dowództwo i ściągnął z Teheranu najlepszych ludzi Al-Kuds. W ciągu następnych kilku tygodni regularnie podróżował na północ do Kurdów, gdzie pomagał im w obronie Erbilu. Potem miał osobiście dowodzić obroną Bagdadu.

Największy sukces Sulejmaniego polegał na tym, że w ciągu nieco ponad miesiąca z rozsypanej armii irackiej stworzył jednostki szyickich bojowników, gotowych na wszystko w walce z sunnickimi fanatykami z Państwa Islamskiego (PI). To jednocześnie była jego największa porażka. W miesiąc zburzył to, co Amerykanie niezdarnie budowali przez osiem lat – poczucie narodowej wspólnoty w Iraku, którego symbolem miała być armia. Trudno tu będzie teraz znaleźć jednego sunnitę, który przyzna, że walczące z Państwem Islamskim szyickie bojówki Sulejmaniego w jakikolwiek sposób reprezentują jego interesy.

Podobnie zachował się rok wcześniej w Syrii. Tam również, w momencie największego kryzysu reżimu Asada, Sulejmani został wysłany w roli ratownika. Natychmiast zamknął się w bunkrze w Damaszku i przejął dowodzenie. Ściągnął starych towarzyszy z Al-Kuds, Hezbollahu oraz wszystkich chętnych szyitów z Bliskiego Wschodu. Obronił Asada, ale kosztem katastrofy wizerunkowej Iranu wśród Arabów, dla których syryjski prezydent jest dziś największym mordercą.

W obu przypadkach – w Iraku i Syrii – Irańczyk nie miał wyboru. Gdyby nie jego szybkie interwencje i odwołanie się do religii jako źródła mobilizacji, radykałowie z PI prawdopodobnie weszliby do Damaszku i Bagdadu, a po Iraku zostałyby zgliszcza: na północy Kurdowie ogłosiliby niepodległość, centrum kraju stałoby się częścią sunnickiego kalifatu. Z drugiej jednak strony, dla osiągnięcia doraźnych celów, Sulejmani ponownie wzniecił sekciarski konflikt między sunnitami i szyitami, który szybko może zniweczyć 15 lat jego wysiłków jako szefa Al-Kuds.

Fanatyk

To nie jest szczególnie religijny człowiek, przekonuje al-Haszimi. Chodzi do meczetu, wstaje o czwartej rano, aby się modlić. Ale islam nigdy nie determinował jego życia. Jest fanatykiem, ale raczej narodowym, irańskim szowinistą. Taka postawa nie jest jednak pozbawiona głębszego namysłu. Stawiając wyłącznie na religię jako źródło tożsamości i podstawę rozróżnienia swój–obcy, szyiccy Irańczycy zawsze będą na straconej pozycji wobec sunnickiej większości, oblewającej ich kraj z każdej strony. Ucieczka w nacjonalizm okraszony walką z „syjonistycznym tworem” daje im większe pole manewru w budowaniu sojuszów. Do tego zawsze dążył Sulejmani. Udało mu się nawet namówić do współpracy szyicki Hezbollah i sunnicki Hamas w walce z Izraelem. Wziął pod swoją opiekę sunnickich Kurdów i alawickiego Baszara Asada.

Fanatyk pozostaje jednak fanatykiem bez względu na swoje religijne czy narodowe motywacje. Woli już rozpętać wojnę religijną, niż się cofnąć. W tym sensie Sulejmani jest uosobieniem irańskiej kultury politycznej, w której kompromis zawsze był przejawem słabości. Było to widoczne ostatnio w reakcjach na słynny list Baracka Obamy do prezydenta Hasana Rouhaniego. Jego treść, utrzymana w koncyliacyjnym tonie, przepełniona marzeniami o współpracy, na Zachodzie została odebrana jako szansa na rozbrojenie nuklearne Iranu i pokój w regionie. W Teheranie – jako przyznanie się Obamy do słabości. – Dla Irańczyków komunikat był taki, że Obama za wszelką cenę potrzebuje tej nuklearnej umowy. A jeśli potrzebuje, to jest słaby – mówi Sazegara. – Każdy Irańczyk od małego jest uczony, że krok w tył to zawsze porażka.

Przeszkoda

Gdy Kasim Sulejmani jeszcze jako nastolatek trafił z rodzinnej wsi do miasta Kerman (południowy wschód Iranu), aby pracować na budowie, nie miał nic. Rewolucja islamska dała mu wszystko. W 1980 r., gdy Saddam Husajn zaatakował Iran, 22-letni Sulejmani miał już pod sobą całą brygadę, choć brakowało mu jakiegokolwiek wojskowego doświadczenia. Jako dowódca zawsze żegnał się ze swoimi żołnierzami przed atakiem. Irańczycy stosowali wówczas taktykę „ludzkiej fali” – brakowało broni, więc biegali z kijami i nożami na irackie czołgi lub własnymi ciałami rozbrajali pola minowe. Według relacji Dextera Filkinsa Sulejmani bardzo to przeżywał. Z nocnych wypadów dywersyjnych za linię wroga potrafił przynosić kozy, którymi dożywiał podwładnych.

Wojna Iraku z Iranem trwała osiem lat i pochłonęła milion ofiar po obu stronach. Według niezależnych badań Uniwersytetu St. Andrews na różne objawy chorób psychicznych spowodowanych powojenną traumą cierpi dziś co drugi kombatant. Jeśli połączyć to z powszechną (i uzasadnioną) wśród Irańczyków opinią, że w zasadzie nie walczyli z Husajnem, lecz z całym Zachodem, który wspierał wówczas Irak militarnie, finansowo i wywiadowczo, to głęboko zakorzenionej awersji do Ameryki i spółki trudno się dziwić.

Dziś jednak Bliski Wschód jak nigdy potrzebuje jakiejś genialnej wolty politycznej, która wyrwałaby region z chaosu. Takiej np., jaką wykonał w 1972 r. Richard Nixon, nawiązując relacje z komunistycznymi Chinami i wyciągając je z sowieckiego bloku. Tym ruchem mogłoby być zawarcie w 2015 r. porozumienia nuklearnego z Iranem, a być może też nawiązanie relacji między Waszyngtonem i Teheranem. Architekt amerykańskiego otwarcia na Chiny Henry Kissinger powiedział niedawno w stacji NBC, że Iran jest naturalnym sojusznikiem dla USA: oba kraje boją się Państwa Islamskiego, obu zależy na utrzymaniu Iraku w jednym kawałku.

Problemem jest wciąż ideologia, która niechybnie się zawali bez USA w roli Wielkiego Szatana. Jej znaczenie jednak maleje – w przeszłości idea rewolucji islamskiej niosła irańskie wpływy daleko poza granice kraju, dziś Iran musi z kolei używać tych wpływów, aby podtrzymać ideę rewolucji. Większą przeszkodą dla porozumienia z Zachodem są miliony Irańczyków pokroju Sulejmaniego. Dla nich wojna z Saddamem Husajnem i całym Zachodem wciąż trwa. Dla Sulejmaniego porozumienie byłoby zdradą tych wszystkich chłopców, których w latach 80. wysłał na śmierć. On wciąż przez front nosi im te irackie kozy.

Polityka 1.2015 (2990) z dnia 28.12.2014; Świat; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Generał Cień"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną